Bardzo przepraszam, że tak długo nic nie dodawałam, ale szkoła i chwilowy brak weny robi swoje :c
I teraz, kiedy już wszyscy we mnie zwątpiliście, oto ja powracam z jedenastostronnicowym rozdziałem (nieważne, jak to się pisze xD) !
Szczerze mówiąc to po części moja wina i mojej weny, a po części osoby, która sprawdzała ten rozdział od zeszłego wtorku.
Postanowiłam, że jeżeli nie dostanę z powrotem szóstki dzisiaj, wrzucę Wam, podobno pięknego shota, ale to następnym razem ;)
Mam nadzieję, że pomimo tej przerwy, ktoś to ciągle czyta.
Enjoy!
Przez całą tą „przejażdżkę” Samantha
zdążyła zauważyć, że dziewczyna, którą wyswobodziła ze szponów tamtego
psychopaty, była bardzo wychudzona, miała podkrążone oczy i zapadnięte
policzki. Kobieta wiedziała, że podał Rebecce tą substancję, która „uwalniała”
ludzi od potrzeb fizjologicznych. I dzięki, której ich ciała wyniszczały się po
dłuższym czasie. Wiedziała również, że jak najszybciej musi pozbyć się tego z
jej organizmu.
Ale zanim
choćby spróbowała wyciągnąć strzykawkę z odtrutką zwróciła się do dziewczyny:
-Rebecco,
wiem, że wiele przeżyłaś przez ten miesiąc, ale musimy…
-Skąd znasz
moje imię? Nie przedstawiałam ci się.
-Tamten
dupek, mi je zdradził.
Skłamała.
Znała imię dziewczyny, odkąd blondyn odpowiedzialny za jej stan, znalazł się w
tym kraju. Rebecca nie mówiła dalej, więc czarnowłosa kontynuowała przerwany
wątek:
-W każdym
bądź razie musimy pozbyć się tego, co ci podał na samym początku. Twój organizm
jest osłabiony, więc nie wiem, jak może zareagować. Ale lepsze to niż śmierć w
przeciągu następnych kilkunastu godzin.
Dziewczyna
kiwnęła głową na znak zgody. Samantha sięgnęła do torby położonej na siedzeniu
obok i wydobyła z niej ciemną strzykawkę z jakimś niebieskawym płynem w środku.
-Podaj mi
rękę.
Wydała
rozkaz, który Rebecca wykonała z wahaniem. Może
i uwolniła mnie od tamtego sadysty, ale skąd mam wiedzieć, czy nie chce jeszcze
bardziej zniszczyć mi życia? Chociaż… Z resztą… Co mi tam, zobaczymy, czy
rzeczywiście ma dobre intencje.
Samantha
wbiła igłę w żyłę na lewym nadgarstku dziewczyny i wcisnęła tłok, opróżniając
strzykawkę.
Kilka
sekund później dłonie Rebeccki znowu zaczęły się trząść, zrobiło jej się
niesamowicie zimno, a przed oczami pojawiły się mroczki. Po chwili poczuła
wszechogarniające ciepło i ból głowy, a na końcu wydawało jej się, że żyły lub
znamiona, które stworzył blondyn, płoną żywym ogniem, raniąc jej skórę. Widziała
tylko pustkę, ciemność. Znowu poczuła strach towarzyszący jej przy Czarnej
Żyle, a ból głowy i palące żyły stały się jeszcze bardziej uciążliwe.
Pierwszy
raz od długiego czasu krzyknęła z bólu. Nigdy wcześnie nie czuła, czegoś aż tak
nieznośnego.
Nagle
poczuła jak czyjeś ramiona obejmują ją i ktoś coś do niej szepcze, ale nie
rozumiała słów. Po chwili ból zelżał, ponieważ jej organizm niespecjalnie to
wytrzymywał, więc dziewczyna straciła przytomność.
Grace coraz bardziej martwiła się o
Homera. Od trzech godzin przewracała się z boku na bok w swoim namiocie. Cały
czas myślała o zachowaniu swojego przyjaciela.
-Odkąd
wrócił do Piekła zachowuje się jakoś inaczej…
Powiedziała
dwa dni temu do Caroline, która również zauważyła, że coś jest nie tak, jednak
nie przejmowała się tym tak bardzo, jak Grace.
-Nie
przejmuj się nim tak! To Homer. Musi wszystko przeboleć. Za dwa, trzy dni mu
przejdzie zobaczysz…
Jakoś jeszcze mu nie przeszło…
Dziewczyna
westchnęła i podniosła się ze swojego śpiwora. Przetarła twarz dłońmi i
założyła grubą, czarną bluzę, po czym opuściła namiot.
Niedaleko
miejsca, w którym wszyscy teraz spali ciągle paliło się ognisko. Chris położył
wokół niego kilka większych kamieni, żeby ogień nie spalił wszystkiego podczas
suszy. Przecież nie spędzimy tutaj
wieczności… Caroline kłóciła się z nim o to, ale Chris powiedział, że woli
poustawiać kilka kamieni w kółko niż spłonąć, kiedy będzie spał.
Blondynka
usiadła na ziemi opierając się o jedną z kłód, ustawionych wokół ogniska. Siedziała
tak kilka minut, patrząc w pomarańczowo-czerwone płomienie, które wyglądały
jakby tańczyły na drewnie.
Na początku
myślała o Rebecce, która była jej przyjaciółką i przez, którą Homer, tak się
zachowywał. Choć bardzo chciałaby myśleć o czymś innym jej umysł za każdym
razem podsuwał jej temat mulata.
Nie mogła
przeboleć tego, jak on przeżywał śmierć Rebeccki. Chciałaby, żeby to nią się
tak przejmował, a nie starą przyjaciółką. Była zazdrosna i to bardzo.
Jej rozmyślania przerwał odgłos czyichś
kroków za jej plecami. Odwróciła się i ujrzała wysoką sylwetkę Homera, który
już po chwili siedział obok niej.
-Dlaczego
nie śpisz?
Zapytał
półgłosem, patrząc w ogień tak, jak Grace.
-Bezsenność
powraca.
Westchnęła
krzywiąc się. Co prawda miewała noce, kiedy w ogóle nie potrafiła usnąć, ale
nie z powodu zamartwiania się Homerem tylko tak po prostu.
Mulat nie
odpowiedział na to, więc Grace postanowiła go zapytać o to, co leżało jej na
sercu:
-Dlaczego
tak bardzo się tym przejmujesz?
Spojrzała
na niego, a kiedy oczy chłopaka spotkały się z jej odpowiedział cichym głosem:
-Była moją
bratnią duszą. Gdybym mógł poświęciłbym dla niej życie. Ale to ona oddała je za
mnie. Za nas. Myślę, że powinniśmy sprawdzić, czy tamten człowiek opuścił bazę
i czy możemy bezpiecznie wrócić do domów.
Grace
zgodziła się z nim. Jej wzrok wędrował od jego brązowych tęczówek do linii ust.
Chłopak zauważył to i przysunął się jeszcze bliżej Grace. Wiedział, że jej się
podoba i mógł to wykorzystać w każdej chwili.
Polowanie rozpoczęte, pomyślał, po czym delikatnie chwycił
jej podbródek i złączył ich usta w pocałunku. Krótkim i delikatnym pocałunku.
Pełnym wahania i ekscytacji ze strony blondynki. Był ciekaw, jak zareaguje,
więc chciał odsunąć się od niej choćby na milimetr, ale dziewczyna za bardzo
zatraciła się w tej czynności. Po chwili nie mogli oderwać się od siebie.
Grace była w „siódmym niebie”, kiedy
Homer muskał ustami jej szyję. Po chwili jednak gwałtownie odsunął się i
spojrzał na nią ze zdziwieniem pomieszanym ze strachem.
-Przepraszam…
Wyszeptał,
po czym wstał i oddalił się od miejsca zdarzenia.
Nie
wiedział, co miał o tym wszystkim myśleć. W jednej chwili całował blondynkę, a
w następnej słyszał głos i przez chwilę zamiast jej twarzy, widział twarz
swojej matki, która była nim rozczarowana.
Obudził się i pierwsze, co poczuł to
ból szyi. Leżał na kanapie w nieoświetlonym pomieszczeniu. Podniósł się do pozycji
siedzącej, rozmasowując bolący kark.
Ostatnie,
co pamiętał to kontrola zamaskowanej kobiety, a potem… Ta suka skręciła mi kark! Wstał z kanapy zbyt szybko, co poskutkowało
dodatkowymi zawrotami głowy. Zachwiał się, ale nie upadł.
Po chwili
mógł normalnie chodzić, więc wykorzystał to i od razu poszedł w stronę sali,
gdzie powinna przebywać Rebecca. Przeklinał w myślach kobietę, która ośmieliła
się podjąć próbę zabicia go.
W
prowizorycznej celi znalazł tylko puste, metalowe krzesło. Zaczął przeklinać we
wszystkich językach jakie tylko znał. Opuścił pomieszczenie, w którym
przetrzymywał dziewczynę, trzaskając drzwiami tak mocno, że prawie wyszły z
zawiasów.
Rozwścieczony blondyn podążał
korytarzem, który miał go poprowadzić do wyjścia z budynku. Teraz, kiedy
rozkazał swoim ludziom zostawić go samego przydaliby się najbardziej. Nie miał
pojęcia, gdzie kobieta mogła zabrać jego jeńca. Była przecież tylko z kontrolą! Co powiedziała zanim pozbawiła mnie
przytomności? Coś o Wszechojcu… Nie, to nie było aż tak istotne… Później…
Cholera nie przypomnę sobie!
Idąc przed
siebie postanowił wyżyć się na małej, biednej, niewinnej, bezbronnej roślince,
rzucając ją razem z plastikową doniczką o ścianę. Normalnie taka doniczka
powinna się rozbić, albo po prostu uderzyć o ścianę i spaść na podłogę, ale ta
postanowiła odbić się od płaskiej powierzchni i wylądować na twarzy blondyna z
niemałą siłą uderzenia.
Mężczyzna
jeszcze bardziej rozzłoszczony uderzył pięścią w pobliską ścianę, zostawiając w
niej głębokie na pół centymetra wgniecenie.
Zwykle
starał się ukrywać emocje nie pokazywać ich światu, ale przez kradzież
dziewczyny, której potrzebował i to przez tą kobietę, musiał dać upust emocjom.
Opuścił
bazę i przechadzając się nerwowo po podjeździe szeptał coś do samego siebie. Jak ona mogła mnie przechytrzyć? Przecież to
tylko… Ból szyi nasilił się, kiedy blondyn pochylił głowę do przodu. Znów
zaczął rozmasowywać bolące miejsce. Przecież
to tylko marna śmiertelniczka…
Ale czy na pewno? Odezwała się podświadomość mężczyzny.
Przypomnij sobie, dlaczego tutaj jesteś.
Blondyn westchnął
i udał się na tyły zalesionego ogrodu bazy. Przeszedł jeszcze cztery kroki od
najgrubszego drzewa i zaczął podskakiwać. Wyczuł pod stopami coś uginającego
się, coś, co nie przypominało gruntu.
Schylił się
i odgarnął kupkę liści, które przykrywały małą klamkę. Zacisnął na niej dłoń i
pociągnął w górę, otwierając drzwiczki klapy. Zszedł po wąskich schodkach na
dno bunkru, zamykając za sobą klapę.
Przesunął
dłonią po ścianie, znajdującej się po jego prawej stronie i po chwili znalazł
włącznik światła. Nacisnął go i wnętrze zostało oświetlone przez słabą lampkę
zawieszoną pod sufitem.
Pod prawą
ścianą ustawiono starą, ciemną kanapę, a obok niej półkę z książkami, która
sięgała do samego sufitu. Naprzeciwko umieszczono ciężkie, metalowe biurko,
które przygwożdżono do podłogi. Jego rogi były zaokrąglone przez otarcia, a
całą powierzchnię zapełniały jakieś stare papiery. Jedne w teczkach inne
rozrzucone luzem. Przy biurku stało stare, skrzypiące krzesło obrotowe. Tuż
obok tego mebla, pod ścianą ustawiono kilkanaście małych telewizorów, które
pokazywały czarno-biały obraz z kamer zamieszczonych w bazie wojskowej.
Blondyn
wrócił wzrokiem do kanapy, przy której ustawiono mały, drewniany stoliczek, a
na nim położono jakąś kartkę. Podszedł tam i podniósł kawałek papieru. Było na
nim napisane: „Milę dalej od Blacket
Street w North Wollongong, mała willa na klifie. Daj mi czas, Edmundzie.
Inaczej się nie uda.”
Blondyn
wściekł się jeszcze bardziej, ponieważ okazało się, że ktoś taki, jak ta
kobieta w masce, potrafi go okraść. Mnie!
Jak mogła choćby spróbować?! Pożałuje tego, jak tylko ją spotkam… I skąd zna to
imię? Spojrzał jeszcze raz na karteczkę i westchnął uświadamiając sobie, że
i tak nie może nic zrobić. Chciał, żeby to, co zaplanował, to do czego dążył
powiodło się. A ona może mi to ułatwi… Pomyślał
już spokojniejszy.
Kiedy
otworzyła oczy nie wiedziała gdzie jest. Wygładziła dłonią miękką poduszkę, na
której spoczywała jej głowa. Popatrzyła na swoje dłonie, a potem wyżej na
nadgarstki. Nie było już na nich siniaków. Bała się odwrócić rękę tak, aby
mogła zobaczyć miejsca, w których powinny znajdować się czarne żyło-podobne znamiona.
Bała się, że to może być tylko sen.
Po
chwili wahania odwróciła rękę i zobaczyła ciemnoszare ślady, które były łudząco
podobne do żył. Z małym zawodem położyła rękę na wygładzonej wcześniej poduszce
i znów zamknęła oczy. Czyli to nie jest
sen… To znaczy, że to wszystko, co się stało, było naprawdę… Czyli jestem
dłużniczką tej kobiety, która mnie stamtąd wyciągnęła.
Otworzyła
oczy i przewróciła się na plecy. Przez chwilę wpatrywała się w biały sufit, po
czym westchnęła i podniosła się do siadu.
Znajdowała
się w dużym pokoju o ścianach koloru miodu. Siedziała na dużym łóżku zrobionym
z mahoniowego drewna, na którym spoczywała blado-pomarańczowa pościel.
Rebecca rozejrzała się po
pomieszczeniu. Po jej prawej stronie, pod ścianą, stała niska komódka zrobiona
z tego samego materiału, co łóżko, a nad nią zawieszono duże, okrągłe lustro,
sięgające od połowy wysokości ściany, prawie do sufitu. Naprzeciwko stała
jeszcze jakaś szafa, która wyglądała na bardzo starą i z pewnością zmieściłaby
w sobie Narnię.
Odwróciła głowę w drugą stronę, a jej
twarz oświetliły poranne promienie słoneczne. Cała ściana po lewej stronie
mahoniowego łóżka była zajęta przez ogromne okna. Rebecca stwierdziła, że gdyby
ktoś nagle postanowił, w jakiś mniej określony sposób pozbyć się tych szyb,
zostałaby po nich jedna, wielka dziura. Tak jakby pokój bez tej jednej ściany.
Na cienkim,
złotym karniszu zawieszono lekkie, białe, gładkie firanki, sięgające podłogi i
unoszące się przy każdym podmuchu wiatru. Okna były uchylone i wpuszczały do
środka zapach morskiej bryzy, której Rebecca bardzo dawno nie czuła.
Wstała z łóżka w ostatniej chwili,
łapiąc równowagę. Podeszła do ściany zrobionej z samych okien. Zauważyła
zdobioną, złotą klamkę przeszklonych drzwi. Otworzyła je i znalazła się na
średniej wielkości balkonie, pokrytym mozaiką w różnych odcieniach żółtego
koloru.
Podeszła
chwiejnym krokiem do balustrady. Oparła dłonie na złotej poręczy, która wyglądała
na bardzo delikatną i spojrzała w dal.
Dom, w
którym przebywała stał na zboczu, albo raczej dość stromym klifie. Morskie fale
uderzały o skały, znajdujące się blisko brzegu. Po jej prawej stronie
rozciągała się na początku wąska linia piasku, która wraz ze wzrostem
odległości od domu, zamieniała się w szeroką plażę.
Słońce
znajdowało się nisko nad falującą taflą wody, ciągle wschodząc na bezchmurne, błękitne
niebo, po którym szybowały mewy.
Lekka, chłodna bryza owiała jej twarz.
Zamknęła oczy i wsłuchała się w szum fal i wiatru. Odetchnęła głęboko, a łzy
napłynęły do jej oczu. Łzy radości. Nie pojmowała tego jeszcze, że naprawdę
uwolniła się od tamtego cierpienia, lecz teraz postanowiła cieszyć się chwilą.
-Rebecca?
Dziewczyna
niemal podskoczyła. Odwróciła się i zobaczyła kobietę o ciemnych, długich,
prostych, rozpuszczonych włosach i oczach koloru czekolady.
-Przebierz
się. Musisz kogoś poznać i to jak najszybciej.
Dziewczyna
wróciła do pokoju, a na łóżku leżały świeże ubrania. Czarne leginsy, tego
samego koloru koszulka na ramiączkach i duży, gruby, szaroniebieski sweter,
sięgający jej do połowy ud oraz ciemne, sztywne, sznurowane buty za kostkę.
Przebrała
się po czym podeszła do lustra wiszącego nad mahoniową komódką. Przyjrzała się
swojemu odbiciu. Szara skóra malowała się pod jej przygasłymi oczami, miała
zapadnięte policzki, a rozczochrane włosy teraz sięgały za ramiona.
Przeczesała
je palcami dziwiąc się, że nie są tłuste. Stała tak chwilę wpatrując się w
swoje beznadziejne odbicie. Szaroniebieski sweter dobrze maskował trochę
wyblakłe znamiona po Czarnej Żyle.
Jej dłonie
zaczęły drżeć na samą myśl o tym człowieku. Zamknęła oczy i próbowała wyciszyć
myśli.
-Będziesz
tego potrzebować?
Rebecca
niemal podskoczyła z zaskoczenia, kiedy usłyszała cichy głos Samanthy tuż za
sobą. Otwarła oczy i zobaczyła brązowooką kobietę, trzymającą cienki kawałek
drewna podobny do pałeczek, którymi je się chińszczyznę.
Dziewczyna
zebrała włosy na czubku głowy, zwinęła je i wzięła drewnianą pałeczkę od
Samanthy, po czym delikatnie wsunęła w kupkę włosów, tak żeby się nie rozpadły.
Jeszcze raz spojrzała w lustro, żeby ocenić swoje „dzieło”, westchnęła i
odwróciła się do czarnowłosej kobiety.
-Chodźmy.
Powiedziała
Samantha, wskazując dłonią uchylone drzwi. Dziewczyna poszła we wskazanym jej
kierunku chwiejnym krokiem. Była jeszcze słaba po tylu tygodniach siedzenia na
stalowym krześle w bazie wojskowej.
Szły wąskim korytarzem o piaskowo-żółtych
ścianach i ciemnobrązowej, drewnianej podłodze. Otaczały je różnej wielkości
abstrakcyjne obrazy. Jedne o ciemnych barwach, jedne o jaskrawych.
Po chwili coś, albo raczej ktoś lekko
chwycił drewnianą pałeczkę, która tkwiła we włosach Rebeccki i jednym płynnym
ruchem pozwolił opaść włosom na jej ramiona. Dziewczyna odwróciła się i
zderzyła z czyjąś klatką piersiową. Wstrzymała oddech i lekko odchyliła głowę w
górę, żeby móc dostrzec czyjąś twarz.
Wysoki, przystojny
mężczyzna o blond włosach i bladozielonych oczach uśmiechał się, ukazując
szereg białych zębów.
-A więc to
jej poszukiwaliśmy?
Zwrócił się
do Samanthy, która przytaknęła skinieniem głowy.
Mężczyzna delikatnie ujął dłoń Rebeccki
i musnął ją ustami, cały czas utrzymując z dziewczyną kontakt wzrokowy.
-Matt
Rozen.
-Rebecca.
Cambrige.
Wydukała
słabym głosem, czując dziwny ucisk w okolicach serca. Mroczki znów pojawiły się
przed jej oczami, a nogi odmawiały utrzymywania ciężaru jej ciała. Dopiero
teraz przypomniała sobie, że musi oddychać, ale nawet to nie pomogło. Straciła
równowagę i wylądowałaby na podłodze, gdyby nie szybka reakcja Matt’a, który
uchronił jej drobne ciało przed upadkiem.
Jej dłonie znów zaczęły się trząść, tak
jak w obecności Czarnej Żyły. Pomimo tego, iż wiedziała, że to wszystko przez
tamte tygodnie zrzuciła winę na zmęczenie.
-Wszystko w
porządku?
Zapytał
Matt, patrząc troskliwie w oczy dziewczyny. Rebecca wyprostowała się i
odwracając spojrzenie od bladozielonych oczu odpowiedziała słabym głosem:
-Tak.
Mężczyzna
rozluźnił uścisk na jej ramieniu i talii. Rebecca odsunęła się od niego,
spuszczając wzrok z jego przystojnego oblicza. Chciała mu podziękować, ale
Samantha zabrała głos:
-Możemy
przejść do kuchni?
Blondyn
skinął głową, potwierdzając jej słowa. Czarnowłosa ruszyła korytarzem, Rebecca
podążała tuż za nią cały czas, czując na sobie spojrzenie mężczyzny, który
szedł obok niej.
Po
zejściu po drewnianych, wąskich schodkach na parter domu cała trójka skręciła w
prawo, wprost do kuchni. Znaleźli się w ogromnym pomieszczeniu ze ścianami
pomalowanymi na jasnobrązowo i podłogą wyłożoną dużymi kafelkami o podobnym
kolorze. Przy oknach naprzeciwko wejścia ustawiono blaty z jasnego drewna, a na
środku kuchni stała wysepka z czterema krzesłami barowymi. Niska lodówka razem
ze szklaną płytą gazową, mikrofalówką i piekarnikiem, stała po prawej stronie
pomieszczenia, a jednokomorowy zlew razem ze zmywarką po lewej. Nad jednym z
blatów zawieszono dużą półkę, która zajmowała połowę ściany. Stały tam tylko
szklane pojemniki z przyprawami. Okna, trochę
mniejsze od tych w pokoju, w którym obudziła się Rebecca, wpuszczały do
pomieszczenia promienie słońca, w których było widać maleńkie drobinki kurzu.
Samantha
wraz z Rebeccą, która cały czas podziwiała to ogromne pomieszczenie, usiadły na
krzesełkach barowych, a blondyn podchodząc do lodówki zapytał:
-Wody?
-Poproszę.
Odpowiedziały
równocześnie.
-Gazowana,
czy niegazowana?
-Niegazowana.
Znów
odparły chórem.
-Hmm, obie
piękne i jeszcze do tego odpowiadają razem… Może jesteście siostrami?
Zapytał sam
siebie, po czym nalał do trzech, przeźroczystych szklanek schłodzonej,
niegazowanej wody. Dwie z nich postawił na blacie wysepki, a z trzeciej upił
łyk.
Zapanowała
cisza. Rebecca nie wiedziała, co tak właściwie tutaj robi. Była ciekawa kim są
ci ludzie, skąd wiedzieli, gdzie jest i dlaczego wyswobodzili ją z objęć
niebezpieczeństwa, jakie stanowił dla niej tamten blondyn?
-Coś
cię martwi, Rebecco?
Usłyszała
łagodny głos Matt’a, zdając sobie sprawę, że marszczy brwi, patrząc niewidzącym
wzrokiem przed siebie. Zwróciła spojrzenie swoich niebieskich oczu na
mężczyznę, a chwilę później na Samanthe. Postanowiła dowiedzieć się czegoś na
ich temat, ale nie teraz.
-Nie
jestem pewna, czy mogę wam ufać…
Powiedziała,
trochę wahając się ich reakcji. Byli dla niej zupełnie obcymi ludźmi, którzy
nie wiedzieć, czemu pomogli jej uciec. Matt skierował swoje spojrzenie na
Samanthe, która po krótkiej chwili zaczęła mówić:
-Przez
najbliższe dni będziesz przebywać w tym domu, Rebecco. Nie zrobimy ci krzywdy.
I nie mówimy, że masz nam od razu ufać, ale wiedz, że jesteś tutaj bezpieczna.
A sprowadziłam cię tutaj ze względu na Matt’a, który pomoże ci zapomnieć o
tamtych tygodniach.
-Z
tym, co tamte tygodnie zostawiły na moich rękach wątpię, że szybko o tym
zapomnę…
Bąknęła
wbijając wzrok w szklankę wody. Cały czas pamiętała o prawie czarnych
znamionach oszpecających jej skórę. Znów zmarszczyła brwi, przypominając sobie,
że w pewnym momencie pomyślała, że mogłaby mu wybaczyć. Wszystko, co zrobił.
Włącznie z zabójstwem Homera. O nie…
Dlaczego w ogóle o tym pomyślałam? To potwór bez serca i tyle. Jemu nie da się wybaczyć…
Poczuła
na swojej dłoni ciepłe palce Matt’a, wyrywające ją z zamyślenia. Spojrzała mu w
twarz.
-Postaram
się pomóc ci zapomnieć.
Powiedział,
kładąc nacisk na słowa „postaram się”. Przez moment kącik jej ust uniósł się w
niepewnym półuśmiechu, po czym wyswobadzając dłoń z jego palców upiła łyk
chłodnej wody.
-Też
tu będziesz przez ten czas, Samantho?
Rebecca
zwróciła się do czarnowłosej kobiety z minimalną nadzieją w głosie, że jednak
nie zostanie tutaj sama. Czekoladowe oczy Samanthy spojrzały na nią
przepraszająco.
-Niestety
nie. Mam kilka spraw na głowie… I to kolejny powód, przez który cię tutaj
przywiozłam. Wyjeżdżam dzisiaj na kilka dni.
Rebecca
pokiwała głową w geście zrozumienia. Nie miała pojęcia, w jaki sposób ten
człowiek będzie chciał jej pomóc, ale w głębi duszy miała nadzieję, że w pewnym
stopniu mu się uda. Że da radę pozbyć się Czarnej Żyły z jej myśli. Że zapomni
choćby na chwilę.
W południe, w kuchni pojawiła się
niska kobieta w średnim wieku. Miała ciemne włosy spięte w kok, brązowe oczy i
ładną twarz, na której zdążyły już pojawić się pierwsze zmarszczki. Była ubrana
w jeansowe spodnie i długą, brązową tunikę z rękawem sięgającym do łokci.
-Dzień
dobry, pani Jones.
Przywitał
się Matt, widząc kobietę w progu. A Samantha skinęła jej głową z uśmiechem.
-Dzień
dobry, państwu.
Odpowiedziała
z uśmiechem po kolei, patrząc na blondyna, potem na Samanthe i Rebecce. Cała
trójka odwzajemniła życzliwy uśmiech.
-A,
więc, to jest ta panienka, którą będziesz męczył w najbliższej przyszłości?
Zaśmiała
się kładąc dłoń na ramieniu niebieskookiej dziewczyny i z uśmiechem,
przyglądając się jej.
-Pani
Jones to jest Rebecca Cambrige, Rebecco to jest pani Jones, moja gospodyni.
-Miło
mi.
Powiedziała
Becca, uśmiechając się do brązowookiej kobiety.
-To
mi jest miło, skarbie.
Kobieta
uśmiechnęła się lekko, ściskając dłoń dziewczyny. A kiedy tylko przeniosła się
do blatów Matt nagle zmarszczył brwi, jakby coś sobie przypomniał. Odwrócił się
do gospodyni i zapytał z udawaną urazą:
-Jestem
aż tak nieznośny, pani Jones?
Kobieta
odwróciła się do niego i z uśmiechem odpowiedziała:
-Oczywiście,
że nie Matty… Tylko trochę.
-I
tutaj muszę się z panią zgodzić, pani Jones. Dziwię się, że tyle pani z nim
wytrzymuje.
Zabrała
głos Samantha, przez którą blondyn teatralnie położył dłoń na piersi, udając
zaskoczenie i urazę.
-Nie
mam wyboru kochanie. Dobrze mi płaci i czasem odnoszę wrażenie, że dopłaca do
wytrzymywania jego humorków.
Zaśmiała
się gospodyni. Blondyn teatralnie urażony tylko szepnął do Rebeccki:
-Nie
wierz, w ani jedno ich słowo…
Dziewczyna
uśmiechnęła się i odszepnęła:
-Będę
się uśmiechać i potakiwać, udając, że słucham.
Blondyn
obdarzył ją pięknym uśmiechem, a w jego oczach tańczyły iskierki rozbawienia.
Pani Jones przygotowała na obiad
kurczaka po chińsku, którego podała koło czwartej po południu. Cała trójka
pochwaliła gospodynię i już po piątej byli po posiłku.
Teraz
pani Jones siedziała w kuchni, rozwiązując codzienne krzyżówki, a Rebecca i
Matt pomagali spakować się Samanthcie. O ósmej wieczorem już stali na
podjeździe olbrzymiej willi Matta, żegnając się z brązowooką kobietą.
Blondyn
objął ją i ucałował w policzek szepcząc:
-Uważaj
na siebie.
-A
ty na nią.
Uśmiechnął
się w odpowiedzi. Samanthcie i Rebecce wystarczyły skinienia głową, po czym
brązowooka wsiadła do auta i odjechała, kierując się w głąb kraju.
Skradała się z powrotem w kierunku
domu, który jednocześnie nienawidziła i kochała. I który teraz, stanowił dla
niej jednocześnie schronienie, jak i największe niebezpieczeństwo.
Kilka
dni wcześniej widziała, jak groźnie wyglądający, uzbrojeni ludzie opuszczają
tamto miejsce, więc postanowiła sprawdzić, czy uda jej się dostać, chociaż do
bunkru. Nie udało się, bo na podjeździe akurat pojawiło się kolejne auto bez
rejestracji.
Teraz, kilka dni po wygrzebaniu się z
ziemi wracała, wspominając to cudowne wydarzenie.
Kula
nie przestrzeliła jej czaszki, lecz tylko drasnęła, jednak z taką siłą, że
straciła przytomność. Obudziła się w całkowitej ciemności, bez dostępu do
powietrza. Szybko zorientowała się, że tkwi zakopana pod ziemią. Rozpaczliwie,
odgarniając piach sprzed twarzy, wykopała sobie drogę na powierzchnię.
Nikogo
nie było wokół, a ona w obawie o swoje własne życie wycofała się do lasu. Znała
te tereny i szybko znalazła się przy polu pani Smith, sąsiadki, która była
właścicielką jednego z największych stad owiec w całym kraju.
Nie
pobiegła od razu do jej domu. Przystanęła na skraju lasu, oparła się o drzewo i
właśnie do niej dotarło, co się stało.
Wydostała się spod ziemi po
postrzale, który powinien być śmiertelny. Tylko ona jedna spośród całego
oddziału swojego ojca.
Łzy
spływały strumieniami po jej policzkach, kiedy uświadomiła sobie, że tylko ona
to przeżyła. Tylko ona, ponieważ przed rzekomą śmiercią widziała, jak strzelali
do jej przyrodniej siostry, Rebeccki. Przestrzelili jej czaszkę na wylot. Nie
miała szans na przeżycie.
Tak samo, jak ja. Podsunęła jej podświadomość. Bo kto normalny wygrzebuje się z… grupowego
grobu po postrzale, którego nikt nie miał szans przeżyć?
Ale
jej się udało. Pani Smith zadbała o nią przez trzy tygodnie, a teraz ona,
Maggie wracała skąd przyszła z nadzieją, że jednak uda jej się dostać do bunkru.
Przystanęła na skraju lasu, a jej
serce szybciej zabiło i źrenice rozszerzyły się na widok znajomej bazy
wojskowej.
Rozejrzała
się wokół i nasłuchiwała przez chwilę. Otaczała ją cisza z każdą sekundą,
utwierdzając ją w przekonaniu, że nie ma nikogo w pobliżu.
Po cichu jeszcze bardziej zbliżyła
się do bazy, odliczając kroki od linii lasu. Po pięciu przykucnęła i odgarnęła
z ziemi stare, zalegające liście. Jej oczom ukazała się mała klamka, która
otwierała klapę w podłożu. Uśmiechnęła się zadowolona z siebie, po czym jeszcze
raz rozejrzała się i z wysiłkiem podniosła klapę.
Znalazła
się w małym bunkrze, w którym kiedyś dość często bywała, podkradając paczki
chipsów i podglądając przystojnych żołnierzy przez kamery umieszczone w każdym
pomieszczeniu bazy.
Zastała znajomy widok. Papiery
porozrzucane po starym biurku, zakurzone książki na olbrzymiej szafce i stara
kanapa, na której czasem się wylegiwała.
Ale
jej uwagę przykuły stare, wąskie, metalowe drzwi. Podeszła do nich i otworzyła.
Jak się spodziewała zaskrzypiały, a w środku pomieszczenia znajdowało się coś
na kształt jednej, wielkiej spiżarni.
Chciała
wejść w głąb pomieszczenia i właśnie wtedy usłyszała szczęknięcie otwieranej, a
chwilę później zamykanej klapy bunkra.