piątek, 10 stycznia 2014

Rozdział 5

Witam Was, moi drodzy czytelnicy !
Na początku chciałam przeprosić za Wasze komentarze pozostawione bez mojej odpowiedzi. Bardzo przepraszam, nie miałam kiedy tutaj wejść. Akurat zajrzałam teraz i zastanawiałam się czy dodać ten rozdział.
Druga sprawa: Chciałam bardzo serdecznie powitać Ati, no i Blanche, która często zmienia nicki i muszę nadrobić jej rozdział, i która wreszcie trafiła na tego bloga. Poczęstujecie się ciasteczkami? :D

Dziękuję, za wszystkie miłe słowa, co do czwartego rozdziału i co do shota, który nie ma (niestety) nic wspólnego z ogólną fabułą.
No nic, nie przeciągając, zapraszam do czytania :D




Enjoy !


         -Jak myślisz, co jeszcze wymyśli?
Rebecca usłyszała ciche pytanie swojego sąsiada. Blondyn, nazywany przez nich Czarną Żyłą, nie dawał o sobie znać od czterech dni.
-Chciałabym mieć nadzieję, że odpuścił. Pewnie ma chwilowy brak weny twórczej?
-Weny twórczej? Tak zdecydowałaś się nazywać to wszystko?
-O! Masz rację! Nazwijmy to torturami, które: a) mają na celu pozbawienie nas życia, b) wydobycia z nas informacji lub c) są wynikiem nudów jakiegoś psychopaty. Właściwą odpowiedź podkreśl.
Homer nie odpowiedział. Dobrze wiedział, że kiedy Rebecca miała takich humor lepiej w ogóle się nie odzywać. Lepiej poczekać, aż jej przejdzie, albo nie zadawać „głupich pytań”. Mulat zauważył, że dziewczyna jakby trochę posmutniała.
-Co się stało?
-Za dwa dni minie miesiąc od śmierci Jack’a, Maggie i reszty…
-I, od kiedy tutaj cierpisz.
-Nie. Miesiąc, od kiedy tutaj cierpię, minie za ponad tydzień. Czyli, od kiedy ty się tutaj znalazłeś.
-Powiedziałem ci już, martwiłem się…
-Byłeś głupi! Trzeba było…
W tym momencie do obu sali wbiegło po trzech zamaskowanych ludzi. Zatrzymali się dopiero pod ścianą przeciwległą do drzwi. Wszyscy byli uzbrojeni. Wymierzyli w jeńców i odbezpieczyli karabiny.
Do pomieszczenia, w którym przebywała Rebecca wszedł „bezimienny” blondyn, a za nim jakaś kobieta. Miała na twarzy białą maskę, była wysoka, a jej długie, proste, czarne włosy sięgały do pasa. Zatrzymała się przy samym wejściu.
Za to blondyn bez słowa podszedł do Rebeccki, nachylił jej głowę do przodu, odgarnął włosy z karku, ukazując ciemne znamię. Zamaskowana kobieta prawie niezauważalnie kiwnęła głową na znak aprobaty, po czym wyszła i pojawiła się w sali Homera. Sama do niego podeszła, w celu sprawdzenia, czy na jego karku również widnieje jakieś znamię. Niczego nie znalazła. Wróciła na swoje miejsce przy drzwiach.
Zamaskowani ludzie dokładniej wycelowali w mulata. Rebecca próbowała wyrwać się blondynowi, który cały czas trzymał chłodną dłoń, w miejscu jej znamienia.
-Przestań się ruszać, albo skręcę ci kark.
Syknął prosto do jej ucha. Dziewczyna znieruchomiała, ale była w stanie dostrzec Homera. Zobaczyła nieznaczny ruch jego warg. „Bądź silna.” Mocniej zacisnęła dłonie na podłokietnikach krzesła, a w jej oczach zagościł strach. Wiedziała, co zaraz się stanie.
Blondyn skinął głową do jednego z odwróconych do niego, zamaskowanych ludzi. Odłożył swoją broń, wydobył z kieszeni mały kluczyk i rozkuł Homera, który od razu zaczął okładać go pięściami. Drugi mężczyzna również odrzucił swój karabin i pomógł odciągnąć mulata, od tego pierwszego. Zamaskowany oddał Homerowi każdy cios, ale z o wiele większą siłą.
A kiedy mulat padł na kolana, przenieśli go pod ścianę idealnie naprzeciwko Rebeccki. Wiedzieli, że się nie ruszy, więc odeszli. Wzięli swoje karabiny i nie czekając na niczyją komendę, dziesiątki pocisków przeszyły ciało Homera.
Wiedziała, że wszyscy ją obserwują. Wiedziała, że on ją obserwuje. Wiedziała, że próbuje grać na jej emocjach. I coś za dobrze mu to idzie… Wszyscy, zwłaszcza Czarna Żyła i ta tajemnicza kobieta w masce, przypatrywali się jej reakcji. Chciała zachować pozory. Chciała, żeby myśleli, że jej nie zależało, ale te wszystkie lata spędzone z Homerem… Wszystko, co ich łączyło, nagle wróciło ze zdwojoną siłą. Tak… Siłą bólu…
         Oczekiwali jej reakcji. Ale teraz się tym nie przejmowała. I żeby się nie rozpłakała, zacisnęła zęby, napięła wszystkie mięśnie, w miarę możliwości. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie może okazać im jeszcze większej słabości. Dobrze wiedzieli, że zabijając kogoś tak, dla niej ważnego było czymś, co zniszczyło doszczętnie jej psychikę.
Zarówno kobieta w masce, jak i tajemniczy blondyn opuścili salę, zostawiając Rebeccę samą sobie.
Uzbrojeni ludzie, na wcześniejszy rozkaz Czarnej Żyły wynieśli rozstrzelane ciało Homera, żeby tym razem, oszczędzić jej widoku przyjaciela.
         W tym samym czasie, kiedy Rebecca rozmyślała nad swoją egzystencją, która nie miała już takiego samego sensu, jak za życia Homera, blondyn prowadził kobietę w masce do salonu.
Czarnowłosa zdjęła białą maskę, odsłaniając piękną twarz oraz czekoladowe oczy. Blondyn polecił jej spocząć na kanapie, po czym sam to uczynił i niechcący usiadł na jakimś pilocie, który włączył kino domowe, a z głośników poleciał jeden z utworów AC/DC. Muzyka była zadziwiająco głośna, a on nie mógł znaleźć guzika, którym mógłby ją wyłączyć, więc podszedł do urządzenia i najzwyczajniej w świecie podniósł je i z całej siły rzucił o ścianę. Kobieta nie kryła swojego rozbawienia zaistniałą sytuacją.
-Jesteś tutaj kilka tygodni i jeszcze nie nauczyłeś się obsługiwać tego wszystkiego?
-Dlaczego jesteś taka zdziwiona?
-Uchodzisz, za inteligentnego.
-Bardzo śmieszne, Lady…
-Nie wymawiaj tutaj mojego imienia!
Blondyn zamilkł z tajemniczym uśmiechem malującym się na jego twarzy. Dobrze wiedział, że nie powinien wymawiać jej imienia, w świecie, który może, w jakiś sposób zagrażać, każdemu z jego świata.
Przez chwilę rozmawiali o celu przybycia czarnowłosej.
-Kontrola. Czyżbyś już zapomniał o swoich własnych rozkazach?
-Oczywiście, że nie, ale nie spodziewałem się, że przeprowadzisz ją, po tak krótkim czasie.
-Nieważne… Istotne jest to, że masz dziewczynę. Teraz tylko wystarczy ją obudzić. To nie powinno być dla ciebie trudne…
Zielonooki blondyn przysunął się bliżej kobiety, ujął jej podbródek i złączył ich usta, w pocałunku, wkładając w ten gest wszystkie emocje, jakie towarzyszyły mu do tej pory. Zniecierpliwienie, żal, przyjemność, chęć mordu… To ostatnie zbyt często…
-L…
Spróbowała coś powiedzieć, ale on przerwał jej słowami:
-Nie wypowiadaj tutaj mojego imienia.
Kobieta na początku odwzajemniała gesty blondyna, ale po krótkiej chwili odsunęła się od niego na kilka centymetrów i wyszeptała zdecydowanym głosem:
-Wszechojciec powierzył mnie twemu bratu…
-Chrzanić Wszechojca.
Odszepnął i powrócił do pieszczot. Kobieta zatopiła dłonie w jego włosach, a po jej policzku spłynęła pojedyncza łza.
-Przepraszam…
Wyszeptała i wykonała szybki gest, skręcając mu kark. Wstała z kanapy, patrząc na obezwładnione ciało mężczyzny. Podwinęła kołnierz zastawiający tylko połowę jej twarzy, tak żeby oczy były widoczne, po czym dokończyła:
-Ale chyba muszę sama się tym zająć.
Po wypowiedzeniu tych słów zostawiła ciało blondyna i udała się do sali, w której przetrzymywał Rebeccę.
Weszła do pomieszczenia i zobaczyła dziewczynę, która tempo wpatrywała się w przestrzeń. Podeszła do niej i wyciągnęła zza pasa, coś na kształt sztyletu. Włożyła jego koniec w malutką szczelinę metalu, który przykuwał nadgarstki dziewczyny do krzesła. Stal od razu ustąpiła i spadła na podłogę. To samo zrobiła z okręgiem przy drugim nadgarstku Rebeccki. Dziewczyna patrzyła na czarnowłosą zdziwionym i równocześnie przerażonym wzrokiem.
-Co robisz? Kim jesteś?
-Pomagam ci uciec. Wstawaj. Pytania później.
Rebecca bez słowa wykonywała rozkazy kobiety, więc już po chwili znalazły się na zewnątrz bazy wojskowej. Z podjazdu zniknął Land Rover, którego widziała podczas swojego skoku. Na jego miejscu stał duży samochód z zamkniętą przyczepą.
Czarnowłosa otworzyła jedno skrzydło drzwi przyczepy i kazała wejść do środka Rebecce. Dziewczyna, nie wiedziała, czy to dobry pomysł. W sumie, nie miała powodów, żeby ufać tej kobiecie, która rzekomo, chciała jej pomóc.
-Mam cię tu zostawić, z tym sadystą? Wsiadaj.
Powiedziała zniecierpliwiona.
-Skąd mam wiedzieć, że z nim nie współpracujesz?
-Widziałaś kiedyś człowieka ze skręconym karkiem?
-Nie…
-Właśnie taki leży na twojej kanapie. Teraz wsiadaj. Nie mamy czasu.
Wykonała rozkaz kobiety, która weszła do przyczepy tuż za nią, zamykając drzwiczki przyczepy. Rebecca usiadła na jednym z niewygodnych krzeseł, a brązowooka rzuciła jej jakieś ubrania.
-Przebierz się. Widać ten dupek rzeczywiście dba tylko o siebie…
Rebecca na chwilę przestała czujnie obserwować kobietę i spojrzała na ciuchy, które dostała. Chciała po nie sięgnąć i wykonać kolejny rozkaz czarnowłosej, ale zrobiło jej się ciemno przed oczami i poczuła ból w tylnej części głowy. Chciała się odwrócić, uciec.
I już po chwili biegła. Biegła przez las. Mięśnie bolały ją niemiłosiernie, ale nie mogła się zatrzymać.
W pierwszym momencie nie poznawała miejsca, w którym się znajdowała. Otaczały ją wysokie drzewa. Coś ją goniło. Albo raczej ktoś. Albo kilku ktosiów... Obejrzała się za siebie. Biegło za nią dziesięciu ludzi, w czarnych kombinezonach i z dziwną bronią, którą widziała tylko raz. Kiedy wyskoczyła z samochodu i zakradła się pod bazę. Nazywała ich ludźmi Czarnej Żyły, którzy teraz siedzieli jej na ogonie.
Przyspieszyła. Jej mięśnie zapłonęły żywym ogniem. Nie zważała na ten ból. Jedyne, czego chciała, to nie wracać. Nie wracać do okrutnego, sadystycznego mężczyzny, który więził ją, przez miesiąc trzymał ją, w jednej sali, na jednym, przeklętym krześle i zmuszał do patrzenia na cierpienia jej najlepszego przyjaciela. Próbował czegoś się od niej dowiedzieć. Głównie chodziło, o miejsce pobytu jej przyjaciół, którzy widzieli ludzi, w jego mundurach. Ale czuła, że chciał coś osiągnąć poprzez zadawane jej cierpienia. Przez ten cały czas miał, jakiś wyższy cel.
Usłyszała wystrzał. Kula trafiła w drzewo, koło którego właśnie przebiegła. Poziom adrenaliny w jej żyłach wzrósł jeszcze bardziej, tym samym, dodając jej siły do dalszego biegu.
Obejrzała się za siebie, dopiero przed tym, jak znalazła się w gęściejszej części lasu. Zostawiła ludzi Czarnej Żyły w tyle. Przebiegła jeszcze kawałek i zatrzymała się za najbliższym drzewem.
Oddychała płytko i szybko. Serce pobijało rekordy szybkości, ale ona nie zważała na to. Rozejrzała się za czymś, co pomogłoby jej odwrócić uwagę ludzi, którzy ją ścigali.
Dostrzegła duży kamień, tuż obok swojej prawej stopy. Podniosła go, był ciężki, ale wystarczająco lekki, żeby mogła nim rzucić.
Wstrzymała oddech i nasłuchiwała. Z początku wyraźnie słyszała kroki jego ludzi, ale im dłużej ona sama stała w miejscu, tym kroki stawały się cichsze i wolniejsze.
Żołnierze nie wiedzieli, gdzie iść dalej. Nie mieli jej w zasięgu swojego wzroku, nie słyszeli, jak biegła. Nic. Nie mieli pojęcia, co robić dalej. Biec przed siebie na ślepo, czy wracać?
Zatrzymali się. Rebecca wzięła głęboki wdech i szybko, wychylając się zza drzewa, o które się opierała, rzuciła kamień przed siebie. Nie patrzyła dalej, czy poszli w tamtą stronę. Słyszała, jak jego ludzie ruszają w stronę odgłosu spadającego kamienia.
Kiedy kroki żołnierzy stawały się coraz cichsze odetchnęła z ulgą, zamknęła oczy i oparła głowę o korę drzewa. Przez tę chwilę czuła się naprawdę wolna. Bez nikogo nad sobą, kto mógłby jej mówić, co ma robić. Bez tego sadysty, przez którego tyle cierpiała nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Bez tej podejrzanej kobiety, która tylko rzucała rozkazy.
         W tej chwili mogła przeanalizować, wszystkie swoje uczucia, co do wojska, co do swojego dotychczasowego życia, co do przyszłego życia bez Homera. Co do sadystycznego blondyna. Mogła myśleć, o czymkolwiek, ale wybrała właśnie jego.
Po tym wszystkim, co jej zrobił, pierwszym i najwyraźniejszym uczuciem była nienawiść. Za zrujnowanie jej życia. Za pozbawienie jej, jej bratniej duszy. Za zabicie jej przybranej rodziny. Za te wszystkie blizny, które będą „zdobić” jej ciało już zawsze. Tylko i wyłącznie nienawiść wchodziła w grę. I na niej chciała się skupić. Nie na strachu, towarzyszącemu jej przy każdej najmniejszej myśli o nim. Nie na automatycznym braku zaufania. Nie na myśli, która szeptała, w jej głowie: każdy może się zmienić.
Tak bardzo pragnęła tylko go nienawidzić. I w tym momencie, coś w jej podświadomości, zawahało się. Ta mała cząstka jej umysłu, czuła coś innego. Nie tylko nienawiść, nie tylko strach, ale wierność. Ta niewielka cząstka, która chciała go szanować. Która była przekonana, że wszystko robi, w jakimś wyższym celu, żeby na koniec wszyscy byli szczęśliwi. Która chciała być mu posłuszna. Która pragnęła mu wybaczyć wszystko. Nie tylko nienawiść się liczy. Szeptała. Liczy się zdolność zrozumienia i wybaczenia.
         Rebecca nie rozumiała tego, co się z nią działo. Z jednej strony go nienawidziła, a z drugiej, chciała mu wybaczyć. Nie! To nie ja chcę mu wybaczyć. Powiedział sobie i uciszyła głos szepczący o wybaczeniu.
-Wybierasz się dokądś, skarbie?
W tym momencie chwila, w której czuła się wolna, skończyła się.
Jej rozmyślania przerwał głos, którego tak bardzo nie chciała teraz usłyszeć. Otworzyła oczy i zobaczyła blondyna, na którego twarzy malował się złowieszczy uśmiech. Chciała się cofnąć, w odruchu ucieczki, ale drzewo rosnące tuż za jej plecami, skuteczniej uniemożliwiało jej ten zamiar.
Mężczyzna zbliżył się do niej i oparł dłonie na korze drzewa, tuż nad jej ramionami, które pokryte były czarnymi żyłami.
Jej dłonie znów zaczęły się trząść. Tylko tym razem jeszcze bardziej, niż kiedy ostatnim razem go widziała. To nie był tylko strach. To była świadomość, że mogłaby go nie nienawidzić.  
         Spojrzała mu w oczy. Co było jednym z największych błędów. Całkowicie zatraciła się, w tej intensywnej zieleni. Mogłaby wpatrywać się, w te piękne tęczówki godzinami, ale rozproszyła ją jedna myśl: wracasz.
Nagle przed oczami mignęły jej wszystkie scenki, które rozegrały się, w sali, gdzie była uwięziona, na stalowym krześle, przymocowanym do ziemi. Bez możliwości ruchu.
         Odwróciła wzrok od jego twarzy, kierując go na jakąś małą gałązkę po jej prawej stronie.
Blondyn, widząc jej reakcję, uśmiechnął się. Dała mu satysfakcję, że jednak jest od niego zależna. Po chwili chwycił jej podbródek i lekko zwrócił jej twarz w swoją stronę, zmuszając do ponownego spojrzenia mu w oczy.
Zdziwił ją jego delikatny gest. Tym razem nie było w nim, ani trochę brutalności. Ani trochę sadyzmu. Po prostu delikatność. Nie potrafiła inaczej tego określić. Dziwny dreszcz przebiegł po jej plecach.
-Nie przejmuj się. Polowanie jeszcze się nie skończyło.
Wypowiedział dwa zdania ze znaczną przerwą pomiędzy nimi. Kiedy wypowiadał pierwsze szepczący głos powrócił, z ponowną próbą przekonania jej, że nawet taki, ktoś jak on może się zmienić. Ale po usłyszeniu drugiej części jego wypowiedzi, głos zamilkł, a Rebecca nie rozumiała, o co konkretnie teraz mu chodziło.
Przeanalizowała wszystko, co do tej pory zrobiła i w jej myślach pojawił się wielki neonowy napis: „KAMIEŃ”. No tak! Kurde… Równie dobrze, mogłabym mieć napisane „idiotka roku” na czole. Rzucając kamień, nie zwracała uwagi, gdzie wyląduje. Byle daleko od niej samej. I w ten sposób wskazała ludziom Czarnej Żyły drogę. Niecały kilometr od miejsca, w którym teraz się znajdowała, była piaszczysta droga, która prowadziła tylko do jednego miejsca, a mianowicie: do Piekła. Wsypałam własnych przyjaciół… Ostatnie osoby, które zostały mi, po śmierci Jack’a i Homera.
Strach po raz kolejny zagościł w jej oczach. Tylko strach. Spotkała spojrzenie blondyna. Uśmiechnął się. Znów dała mu satysfakcję. Skończ z tym w końcu! Upomniała się w myślach. Normalnie nic by nie zrobiła, ale ten uśmiech, którego zdążyła znienawidzić, za bardzo ją zdenerwował. Więc z pełną premedytacją spoliczkowała go najmocniej, jak tylko potrafiła. Jego głowa odchyliła się w wyniku uderzenia.
Nie spodziewał się tego.
-Staczasz się czarodzieju. Nie powinieneś dać się choćby dotknąć nędznej śmiertelniczce.
Nie wiedziała, jak go nazwać, a to, że akurat przypomniała sobie moment, w którym przemieścił się z sali Homera do jej, co wyglądało jakby się przeteleportował, to czysty przypadek. Ale pomocny.
Nie odważyła się mówić głośno. Prawie szeptała, ale głosem pewnym nienawiści i jadu. Bała się, że w którymś momencie może się zawahać, co byłoby dla niego kolejną satysfakcją.
Po tych słowach odwrócił się do niej z zimnym spojrzeniem. Włosy spadały mu na twarz, więc odgarnął je jednym, szybkim gestem.
-Stajemy się coraz śmielsi, co? Ale to nieważne, bo właśnie wydałaś swoich własnych przyjaciół. Brawo. Teraz może, w końcu czegoś się od ciebie dowiem, skarbie.
Jego głęboki głos odbił się echem, w jej głowie. Równie dobrze mógł powiedzieć: „Gratulujemy! Właśnie wydałaś jedyne osoby, które mogły ci zaufać! Jak się z tym czujesz?” tak, jak w tych głupich programach telewizyjnych, gdzie przypadkowi ludzie, za odpowiedź na jakieś pytanie wygrywają duże nagrody pieniężne…
-Dlaczego tak sądzisz?
Zapytała głosem nieznoszącym sprzeciwu. Nie wiedziała, czego jeszcze chciałby się dowiedzieć.
-Ponieważ twoi przyjaciele, za kilka godzin będą, w drodze do piekła.
Jej serce znów przyspieszyło. Ta świadomość przepełniała ją strachem. Równocześnie czuła się głupio. Bardzo głupio. Miła ochotę zapaść się pod ziemię. I to jak najszybciej.
         Blondyn położył jedną ze swoich chłodnych dłoni, na jej prawym ramieniu i wtedy wszystko zaczęło się trząść.
         Otworzyła oczy. Jej serce biło tak szybko, jak nigdy dotąd. Leżała na dwóch krzesłach umieszczonych, w przyczepie czarnowłosej kobiety, która uwolniła ją od stalowego krzesła i Czarnej Żyły. Czuła pulsujący ból w tylnej części głowy, ale był na tyle znośny, że go zignorowała.
Podniosła się do pozycji siedzącej. Zauważyła, że ma na sobie ciepły sweter, w ciemnozielonym kolorze i czarne spodnie. Jedynie jej stopy pozostały nagie. Mimo to pierwszy raz od dłuższego czasu, było jej ciepło.
Podniosła wzrok i zauważyła czarnowłosą kobietę ciągle siedzącą naprzeciwko niej.
-Wszystko w porządku?
Zapytała, kiedy ich oczy się spotkały.
-Mhm…
Odmruknęła dziewczyna.
-Tam masz buty i skarpetki.
Rebecca spojrzała we wskazanym przez kobietę kierunku. Po jej lewej stała para butów, a w środku jednego z nich leżały zwinięte skarpetki. Sięgnęła po nie i po raz pierwszy od miesiąca miała na sobie kompletne ubranie dopasowane do pogody, panującej na zewnątrz.
Kiedy zawiązała czarne martensy spojrzała na kobietę pustym wzrokiem i odezwała się:
-Dziękuję.
Nie odpowiedziała, więc Rebecca postanowiła zapytać ją, o coś, co męczyło ją od samego początku:
-Kim jesteś? Dlaczego mi pomogłaś?
Minęła dłuższa chwila zanim odpowiedziała.
-Powiem tak: nie lubię tego gościa, który cię torturował, więc postanowiłam zrobić mu na złość i zabrać mu ciebie.
-Jak mam się do ciebie zwracać?
-Mów mi Samantha.
Kobieta uśmiechnęła się do Rebeccki, w przyjaznym geście. Kilka dobrych uczynków, nie sprawi, że całkiem jej zaufam. Nie po tym wszystkim… Rebecca już nigdy nie będzie zdolna „tak po prostu” powierzyć komuś, jakiś swój sekret.
Przez całą czas, kiedy przyczepę ciągnęło jakieś nieznane dziewczynie auto, Samantha nie starała się namawiać Rebeccki do rozmowy. Jeżeli tego nie chciała, to kobieta nie widziała sensu, w przeciąganiu rozmowy, albo paplaniu bez sensu.
         Rebecca poczuła się w minimalnym stopniu bezpieczna. Pierwszy raz od tak dawna…

czwartek, 2 stycznia 2014

#001

      Dzisiaj coś innego. Wstawiam tego krótkiego shota, ponieważ wena chwilowo mi uciekła jeżeli chodzi o tego fanfika, ale nie bijcie wstawię, jak tylko znajdę wenę :D
Jeszcze chciałabym podziękować Embers, dzięki której to naszraibdiłam (nie ma to jak spolszczać niemiecki xD). 
Bardzo dziękuję Em <3



No i jeszcze muzyczka:
Into Eternity (TTDW, piano cover) lub Tears of an Angel (do wyobru do koloru)
Enjoy :D


Siedział w swojej komnacie od trzech dni. Z nikim się nie kontaktował, nie schodził nawet na posiłki. Ale nie, dlatego, że próbował zagłodzić się na śmierć, tylko po prostu apetyt opuścił go wraz z tamtym wydarzeniem.
Leżał na ogromnym łożu tępo wpatrując się w sufit pomieszczenia. Wyglądał jakby nad czymś rozmyślał, ale w rzeczywistości w jego głowie tkwiła czerń. Pustka. Nie widział teraz sensu w niczym, co mógłby robić, lub nie robić.
Wiedział, że gdyby Frigga, królowa Asgardu, którą uważał za matkę, choć nią nie była, gdyby ciągle żyła, mógłby do niej pójść, albo ona przyszłaby do niego. Na pewno wtedy byłoby mu lżej. Wyżalić się osobie, którą kochał, tego mu brakowało. A po śmierci Friggi miał tylko jedną taką osobę.
Sigyn. Kobieta, którą wziął za żonę. Zawsze była w stanie go zrozumieć. Zawsze potrafiła pomóc, doradzić i, co najważniejsze, wybić mu z głowy zamiary, po których żałowałby tego, że żyje. Nie zawsze jej słuchał, ale wiedział, że miała rację w większości przypadków.
Podniósł się do pozycji siedzącej, spuścił nogi na drewnianą podłogę i oparł łokcie na kolanach. Przetarł dłońmi twarz, wzdychając ciężko.
Z zamkniętymi oczyma, przesunął palcami po swoich ustach i bliznach nad oraz pod nimi. To ona, z pomocą zaklęć, których ją nauczył, zdjęła metalowe szwy, założone przez karły.
To ona ocierała krew wypływającą z tych ran.
To ona chciała dla niego dobrze, w przeciwieństwie do pozostałych dziewięciu światów.
To ona tak delikatnie i tak namiętnie całowała jego usta.
Pamiętał, jak patrzyła na niego ze zrozumieniem. Pamiętał, jak znosiła każdy jego błąd. Jak potrafiła kłócić się z nim godzinami, byleby jakoś przemówić mu do rozsądku.
A kiedy doprowadzał ją do łez, na początku miał satysfakcję z wygranej, ale niemal od razu robił sobie wyrzuty o to, że potrafi doprowadzić do czegoś takiego.
Pamiętał wieczór, kiedy wrócił do swoich komnat i zastał ją siedzącą na fotelu. Była odwrócona do niego plecami, więc podszedł do niej, położył dłonie na jej szczupłych ramionach i ucałował ją w policzek. Niemal od razu znalazł się przed nią. Przykucnął i kciukami otarł łzy z jej twarzy i szeptem, nie chcąc przerywać ciszy, panującej w ciemności, w której siedziała, zapytał:
-Zrobiłem coś źle?
Sigyn bojąc się, że jej głos załamie się, pokiwała tylko przecząco głową. Spojrzał wtedy na nią, po części z ulgą, po część z pytaniem w oczach: „Co się stało?”. Ale nie odpowiedziała, choć dostrzegła to pytanie.
Nie chcąc płakać na jego oczach wtuliła się, w Boga Kłamstw i dopiero, kiedy objął ją swoimi silnymi ramionami i oparł swoją brodę o czubek jej głowy, zaniosła się płaczem.
Psotnik, wbrew temu, co uważał Odyn, okazał się bardzo wrażliwym Bogiem. Wtedy pozwolił jej się wypłakać, wcześniej pozwolił wykrzyczeć wszystko, co o nim myślała. Pozwolił jej być sobą.
Uśmiechał się, kiedy widział promienny uśmiech dodający jej urody.
Potrafił cieszyć się razem z nią. Potrafił płakać razem z nią. Potrafił być wściekły razem z nią.
A ona, Sigyn, potrafiła go zmienić.
Z zimnego, bezuczuciowego, niebędącego w stanie dostrzec piękna otaczających go światów wyrzutka, ona, Sigyn, stworzyła zupełnie innego człowieka. Człowieka, albo raczej Boga, który rozumiał ból, który okazywał swoje emocje, który, co najważniejsze, potrafił się uśmiechać. Ale nie ironicznie, czy złośliwie, jak to miał w zwyczaju, lecz szczerze. I pięknie, jak twierdziła.
Długo do tego dążyła, ale w końcu udało jej się roztopić lód okalający jego wrażliwe serce. Ona przy nim mogła być sobą i on przy niej mógł być sobą. Ale tylko przy niej… Pomyślał wspominając dalej.
Tylko przy Sigyn, przy kobiecie, którą nauczył się kochać i kochał ją najmocniej na świecie, tylko przy niej okazywał emocje i, co za tym idzie, słabości, jak twierdził.
Lud Asgardu ciągle widział w nim starego Kłamcę, lecz trochę przyćmionego. Na początku współczuli kobiecie, która musiała wyjść, za Loki’ego. Za Kłamcę, za potwora, którego znali we wszystkich dziewięciu światach od najgorszej strony.
Nie poślubiła go z własnej woli, lecz z rozkazu Odyna, Wszechojca.
Mówiła mu kiedyś, że na początku bała się i nie chciała tego małżeństwa.
-Żałujesz?
Zapytał wtedy, czując, że za chwile ta kobieta mogła złamać jego serce. Czekał na odpowiedź, która długo nie nadchodziła. Albo nadeszła po kilku sekundach, lecz dla niego wydawały się wtedy wiecznością.
Sigyn podniosła na niego swoje radosne, błękitne oczy i patrząc, jakby na jego duszę, z uśmiechem wyszeptała:
-Nie.
Wtedy i Kłamca uśmiechnął się. Sigyn zarzuciła mu wtedy ręce na szyję, stanęła na palcach i wyszeptała prosto do jego ucha:
-Nie zamieniłabym cię nawet na najodważniejszego wojownika Vallhali. Nawet na samego Thora.
Po tych słowach poczuł jej miękkie, ciepłe usta na swoich.
Przesunął palcami swojej chłodnej dłoni po swoich ustach. Uświadamiając sobie, co robi otworzył oczy, zacisnął obie dłonie w pięści i wściekle podszedł do okna. Jego pięści zderzyły się z szybą, po której kilka sekund później pozostały tylko małe kawałki w rogach ramy.
Chłodny podmuch znad wybrzeża owiał twarz Loki’ego powodując, że lekko wzdrygnął się, niby z zimna. Zacisnął dłonie na dolnej ramie, przez co pozostałości szyby wbiły się w jego skórę, ale teraz nic sobie z tego nie robił.
Jego wzrok utkwił w morzu płynącym pod tęczowym mostem, prowadzącym do portalu.
Z każdą chwilą palce Loki’ego zacieśniały się coraz mocniej, a on jak zamrożony, nie potrafił ruszyć się z miejsca. Jego serce zabiło mocniej, a oczy zaczęły piec.
Kolejny podmuch wiatru pomógł mu wyrwać się z tego transu. Powoli podniósł dłonie, prawie na wysokość swojej twarzy. Kawałki szkła rozcięły jego skórę tak, że teraz były całe we krwi.
Zaklną pod nosem, ale nie uleczył się. Nawet nie wytarł czerwonej cieczy. Zerknął jeszcze raz przez okno, po czym usiadł na podłodze, opierając plecy na ścianie, w taki sposób, że okno znajdowało się tuż nad jego głową.
Odtworzył w pamięci wszystko, co zdarzyło się trzy dni temu. Od samego rana.
Promienie słoneczne wpadały do ich sypialni przez przeszklone drzwi prowadzące na balkon. Ona ciągle spała, a on nie chcąc jej obudzić, ciągle leżał obok, przytulając ją do siebie i chowając twarz w jej włosach. Długo budowali uczucie miłości, głównie przez niego. To zawsze on, zawsze Kłamca musiał coś zepsuć, ale po jakimś czasie przestał robić na złość swojej żonie, ponieważ dostrzegł nie tylko jej starania, ale to, że naprawdę coś do niej czuje.
Poruszyła się niespokojnie i zaspanym głosem wyszeptała, w jego szyję:
-Nie możesz spać?
-Dlaczego pytasz?
-Bo słyszę twoje wspominające myśli, tak jakby krzyczały.
-Wybacz, że cię obudziłem.
Uśmiechnęła się, w ten sposób, jaki Loki kochał i delikatnie całując go w szyję, odpowiedziała:
-I tak miałam już wstawać.
Westchnęła ciężko, po czym wyswobadzając się z ramion Psotnika wstała z łóżka i udała się do pomieszczenia obok, żeby się ubrać.
Pamiętał, że zrobił to samo, potem zjedli śniadanie, a kilka godzin później zaczęli się kłócić. Tematem był Thor, syn Odyna. Loki wysmarował jego młot Mjollnir tłuszczem zwierzęcym tak, że za każdym razem wyślizgiwał się z dłoni Boga Piorunów. On sam uważał to za niewinny żart, których swoją drogą, dawno nie robił. Za to Sigyn zrobiła mu za to awanturę.
Pamiętał, że powiedział, albo raczej wykrzyczał:
-Możesz już nie wracać!
Ona w odpowiedzi opuściła komnatę trzaskając za sobą drzwiami. Był wściekły, więc nie poszedł za nią.
Pamiętał, że nie zjawiła się na obiedzie, po którym Thor chciał zamienić z nim słowo.
Po posiłku, kiedy sala opustoszała, został tam tylko Loki i Thor.
-Loki, musisz coś wiedzieć…
Po tym, co powiedział mu dalej, po tych trzech słowach, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Przez chwilę nie oddychał, a kiedy odzyskał tą zdolność, były to krótkie i płytkie oddechy. Jego dłonie zaczęły się trząść, a kolana uginać pod ciężarem jego ciała. Oparł ręce na stole, żeby się nie przewrócić. A po chwili napełniło go uczucie furii. Uderzył pięścią w stół, a drugą dłonią wysłał strumień magii, która potłukła wszystko, co znajdowało się w jego zasięgu wzroku.
-Loki…
Thor próbował mówić do niego spokojnie i w taki sposób, żeby jeszcze bardziej go nie zdenerwować, ale Kłamca przerwał mu krzycząc:
-GDZIE ON JEST?! Zabiję go, przy najbliższej okazji! Sukinsyn!
Thor nie odpowiadał, więc Psotnik opuścił salę zostawiając go tam samego.
Doskonale pamiętał te trzy słowa, które krążą w jego myślach od tamtego czasu. Sigyn nie żyje. Gromowładny wypowiedział to zdanie bez żadnych emocji, z tak bezczelną obojętnością… Powiedział mu też, kto jest winny jej śmierci. Baldur, Bóg, którego wszyscy kochali.
Pamiętał, że nie mógł znaleźć Baldura, brata Thora, więc udał się do swoich komnat. Zatrzasnął za sobą drzwi, żeby nikt mu nie przeszkadzał.
Nadchodził zmrok, a jego oczy zaczęły nieznośnie piec. Zaniósł się płaczem tak gorzkim, jak nigdy dotąd. Jak nie on.
A kiedy było już całkiem ciemno otworzył okno w swojej komnacie. I wtedy zobaczył łodzie wypływające w morze. Łodzie, które chwilę później zajęły się ogniem. Wiedział, że pośród nich jest ciało kobiety, którą kochał nad życie. To był oficjalny pogrzeb.
Kiedy łodzie znalazły się za krawędzią otchłani, w którą spadała woda, zaczęły znikać. Pył, który widział, pył, który unosił się wysoko na nocne niebo, w końcu znikając z jego zasięgu wzroku, ten pył, stał się dla niego najboleśniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widział.
Teraz siedział pod tym samym oknem, z którego obserwował to zdarzenie trzy dni temu. Znów przejechał palcami po swoich ustach.
A ostatnie słowa, które do niej wypowiedział były: „Możesz już nie wracać”. I wykonała twój rozkaz, odezwała się jego podświadomość, którą teraz zepchnął na drugi plan.
Teraz czuł tylko pustkę. Powracał stary Kłamca. Ten, który nie szanował nikogo oprócz samego siebie. Ten, który nie baczył na konsekwencje, tylko robił to, co uważał, że zrobi innym Bogom na złość.
Zmieniła go. Potrafiła wywołać uśmiech na jego twarzy. Potrafiła go wysłuchać. A teraz, kiedy jej zabrakło, kto będzie pozwalał mu śmiać się szczerze? Kto będzie pozwalał płakać, kiedy te wszystkie uczucia za bardzo będą go przytłaczać? Kto będzie w stanie wszystko mu wybaczyć? Kto da mu kolejną i kolejną, i kolejną szansę?
Samotna łza spłynęła po jego lewym policzku. Nie otarł wilgotnego śladu po niej. Chciał tylko tego, żeby Sigyn wróciła, żeby to ona otarła jego łzy, żeby teraz przy nim trwała.
Tylko ona to potrafiła. Tylko ona potrafiła być przy nim sobą, żeby on był sobą przy niej.
Sigyn, Bogini cierpliwości i lojalności, żona Loki’ego, Boga Kłamstw, która go zmieniła.
Schował twarz w dłoniach i po raz ostatni, za swojego życia zaniósł się płaczem. Żałobnym płaczem.