niedziela, 12 października 2014

Rozdział 12

Witam serdecznie wszystkich, którzy potrafią zorganizować sobie czas na czytanie moich wypocin!
Ja sama niestety zawaliłam kilka blogów - zwłaszcza na jednym mojego kochanego Pierniczka mam ponad dziesięciorozdziałowe opóźnienie, co mnie bardzo boli i co wieczór sobie to wypominam, nie mogąc się zabrać za nadrabianie - i to wszystko przez to, że - uwaga zaczynają się żałosne tłumaczenia - mam cholernego lenia. W pewnym sensie. Jak tylko wracam w tygodniu ze szkoły (czyt. około 16-17) odrabiam pracę domową, uczę się na kolejny dzień i błagam Bogów żeby się zlitowali i jakoś wpłynęli na nauczycieli (zwłaszcza sucz od historii i wosu) żeby tylko się na mnie nie uwzięli xD a potem patrzę na zegarek i mówię sobie " mam jeszcze czas może trochę poczytam, bo wypadałoby oddać tą książkę " i po następnych dwóch rozdziałach i ćwiczeniach na konkurs piosenki angielskiej nagle staje się ciemność i 22, czyli czas iść pod prysznic i spać, bo padamy ze zmęczenia. A w weekendy ostatnio wychodzę xD okej koniec tłumaczeń.
Przepraszam za brak moich komentarzy pod postami na blogach, gdzie wcześniej zawsze coś napisałam, ale nawet jak nie daję znaków życia nie znaczy, że nie czytam. Powoli wszystko nadrabiam :D

Co do komentarzy pod poprzednim postem to... Cieszę się, że podoba wam się nasz Matt :D no i co do tej "zmiany koloru oczu" to mogę powiedzieć tylko, że powoli zaczynam wprowadzać tutaj ten bardziej skomplikowany wątek. ale spokojnie wszystko z czasem się wyjaśni ;)
*i to uczucie tak bardzo nie pamiętać, co takiego się działo w rozdziale, który właśnie się publikuje*

Ostrzegam, że rozdział nie poprawiony, co postaram się zmienić w jak najbliższym czasie :)


Wow, ale się rozpisałam, coś strasznego xD
Dobra już nie przedłużam xD 
Wrzucam jak zwykle Lokiego i Fandrala


Czy tylko ja pomimo wszelkich starań nie potrafię zobaczyć Tom'a w Lokim? ;-;









Enjoy :D





         Drzwi numer 666. To ten apartament zawsze sprzątała ostatni. Ciekawe, kto tym razem mieszka pod tym numerkiem… Zapukała i zawołała „sprzątanie pokoi”. Przez chwilę odpowiadała jej cisza, ale w końcu usłyszała zirytowane i niezbyt przyjacielsko, brzmiące „wejść”. Ktoś tu wstał lewą nogą... Bosko. Następnego trzeba będzie „przez przypadek” oblać wiadrem wody.
Otworzyła drzwi i weszła do środka, wprowadzając ze sobą wózek ze sprzętem do sprzątania.
         Z sypialni wyszedł wysoki, blady mężczyzna o kruczoczarnych włosach, głębokich szmaragdowych oczach, prostym nosie i dolnej wardze minimalnie pełniejszej od górnej. Miał wystające kości policzkowe i ładnie zarysowaną szczękę.
Na pierwszy rzut oka wyglądał na zestresowanego i podenerwowanego.
         Zapiął zegarek, sięgnął po czarną, skórzaną kurtkę, którą przerzucił przez ramię, a kiedy zobaczył dziewczynę    skrzywił się, jakby z pogardy dla niej.
-Nie dotykaj moich ubrań, ani walizki. Wiem, gdzie wszystko jest, więc nawet nie próbuj szukać jakichś drobniaków, bo złożę skargę i postaram się żebyś więcej tutaj nie pracowała.
Rebecca już go nie lubiła, już chciała mu wygarnąć, że jest cholernie nieuprzejmy, ale stwierdziła, że to nie ma sensu i ostatecznie uśmiechnęła się i słodko powiedziała:
-Oczywiście, proszę pana.
Mężczyzna przewrócił oczami i niemal prychnął ze wstrętem „śmiertelnicy”, po czym wyminął dziewczynę i wyszedł z pokoju.
-Palant.
Mruknęła, otwierając okno przy sofie. W całym apartamencie było trochę duszno, ale nie panował wszechobecny bałagan, więc tutaj nie miała dużo roboty.

                                               ***

         Wróciła do mieszkania około dziewiętnastej. O tej porze roku na dworze już było ciemno. Przed otworzeniem drzwi odruchowo spojrzała na numerek i prawie się zaśmiała. Co za ironia losu… Sześćdziesiąt dziewięć… No i dlaczego nagle wszystko staje się jasne?
Odwiesiła płaszcz na wieszak i rzuciła w kąt buty i torbę. Udała się do kuchni i wstawiła wodę na kawę. Zamyśliła się znowu. Tym razem jej myśli zaprzątały głosy i twarze, które wiedziała, że zna, ale nie była w stanie ich dopasować, ani powiedzieć kim była ta osoba i ile dla niej znaczyła. Nie pamiętała już żadnych imion. Coraz częściej zastanawiała się, czy te wszystkie postacie istnieją, czy może ich czasem nie wymyśliła.
         Jej kontemplacje przerwały ciepłe, miękkie usta, składające pocałunek na jej policzku i delikatny zarost muskający skórę dziewczyny.
-Hej, kruszynko. Co ty taka spięta?
Usłyszała zatroskany głos Matta tuż przy swoim uchu i poczuła jego silne ramiona, oplatające ją w talii. W końcu westchnęła, czując, że przy tym mężczyźnie nagle wszystkie obawy znikają.
-Trafił mi się palant w szatańskim pokoju.
Matt westchnął rozbawiony, po czym delikatnie się od niej odsunął, by wsypać kawę do drugiego kubka.
-Więc… Jak ten „palant” wyglądał?
-Wysoki, zdenerwowany, spięty, czarne włosy, zielone oczy, blady… Wyglądał w połowie, jak palant i w połowie, jak seryjny morderca z tym swoim wielce poważnym wyrazem twarzy.
Mężczyzna zawahał się na ułamek sekundy i zapytał:
-Był bardzo chudy?
-Jak kij. Ale na szczegóły nie patrzyłam.
-I pewnie patrzył na ciebie z pogardą…
-Czułam się przez moment, jakbym była jakimś niższym, bardzo mało ważnym podgatunkiem…
-No cóż… Pozostaje mi tylko współczuć. I mieć nadzieję, że nie przyjechał na długo.
-Walizki dużej nie miał…

                                               ***

         Wyruszył nocą. Zaopatrzony w najlepsze i najskuteczniejsze narzędzia, odsyłające marne, bezwartościowe egzystencje do Krainy Umarłych. Ubrany w wygodny, czarny, skórzany strój, w którym wybierał się na polowania, w dłoni zaciskał średniej wielkości kamień. Nieregularny kształt i ostre krawędzie wbijały się boleśnie w jego skórę. Błękitne żyłki na kawałku smolisto czarnej, chropowatej skały połyskiwały delikatnie.
         Z gór czekała go długa droga do Pałacu, ale nie zamierzał się poddać, ponieważ musiał pomścić brata. W najokrutniejszy sposób. Powoli. Boleśnie. Dogłębnie. Dotkliwie.
Na jego obliczu pojawił się złowieszczy półuśmieszek, a przed nim rozciągała się gęsta, ciemna puszcza.

                                               ***

         Kolejny dzień. Zbliżała się do pokoju 666. Westchnęła i zapukała do drzwi. Krzyknęła „sprzątanie” i podobnie, jak za pierwszym razem odpowiedziała jej cisza. Dopiero po dłuższej chwili usłyszała „wejść”, które tym razem było trochę bardziej uprzejme.
Pozory mylą… pomyślała, otwierając drzwi.
Wstał z kanapy tym razem z łagodnym wyrazem twarzy. Odezwał się uprzejmie:
-Dzień dobry.
Witaj świrze.
-Dzień dobry.
Odpowiedziała zdystansowanym tonem. Podszedł do niej powoli. Teraz był rozluźniony, lekko uśmiechnięty.
-O której pani kończy?
Zamurowało ją. O o… Przez chwilę stała nie zdolna do odpowiedzi, ale kiedy spojrzała w jego szmaragdowe, enigmatyczne oczy, wydukała:
-Słucham?
-O której kończy pani pracę?
-To raczej nie należy do pana spraw.
Zaśmiał się krótko, rozbawiony jej odpowiedzią.
-Chciałem tylko zabrać panią na kawę. W ramach przeprosin.
Przeprosin? Zdziwiona patrzyła na niego, nie wiedząc, czy ten facet żartuje, czy mówi poważnie.
-Za moje wczorajsze zachowanie. Zły dzień. Wybacz, że na ciebie naskoczyłem.
-…W porządku…
-Więc… O której pani kończy?
-Myślę, że nie znamy się wystarczająco, żeby wychodzić na kawę, proszę pana.
Obdarzył ją pięknym uśmiechem, po czym wyciągnął rękę.
-Mów mi Anthony.
-Rebecca…
Dziewczyna przez chwilę się wahała, ale niepewnie wyciągnęła dłoń, którą mężczyzna ujął, lekko podniósł i złożył na niej delikatny pocałunek.
Wow, palant gentelman…
-Będę czekać w kawiarni po drugiej stronie ulicy. Liczę na twoją obecność…
Żebyś się nie przeliczył…
Kącik ust mężczyzny uniósł się leciutko.
-Do zobaczenia, Rebecco.
Powiedział i nie czekając na reakcję dziewczyny, wyminął ją i opuścił pokój.

                                               ***

         Pójdzie łatwiej niż sądziłem… 

                                               ***

         Po czterdziestu minutach ścierania kurzy, polerowania luster i zamiatania podłóg odstawiła „sprzątający wózek” i poszła do szatni.
Zrzuciła mundurek, wciągnęła na siebie czarne rurki, długi, szary, wełniany sweter z ciemnymi guzikami, sięgający jej do połowy ud i przede wszystkim z długimi, nawet trochę za długimi rękawami, zasłaniającymi jej żyłopodobne blizny.
Zawiązała hebanowe sznurówki martensów i stanęła przed lustrem.
Rozpięła skudlonego koka, który jeszcze rano był ciasną, dobrze wyglądającą kupką związanych włosów.
Ciemne loki opadły na jej ramiona. Rozczesując je zastanawiała się nad „propozycją” Palanta z Szatańskiego Pokoju. Była ciekawa, o co, tak naprawdę, chodzi temu facetowi, bo na pewno nie chciał jej tylko przeprosić.
Rozsądek podpowiadał żeby zabrać swoje rzeczy i zwiewać, jak najdalej od tajemniczego mężczyzny z huśtawkami nastrojów. Ale z drugiej strony… Może to rzeczywiście był jakiś nerwowy dzień? Może tak naprawdę jest bardzo miłą osobą…? Chociaż… Niby, dlaczego chce się spotkać? Pewnie to jakiś głupi żart…
Zarzuciła na ramiona ciepły płaszcz i wzięła swoją torbę.
Wyszła przed budynek hotelu, po czym nie panując nad własnymi nogami ruszyła w kierunku kawiarni po drugiej stronie ulicy.

                                               ***

         Nie musiał długo czekać.
Średniego wzrostu, chuda dziewczyna weszła do ciepłej kawiarenki w stylu retro. Gdyby przez tego blond idiotę nie była tak chorobliwie chuda, to może wyglądałaby atrakcyjnie…
Rozejrzała się, a kiedy jej spojrzenie spotkało się z jego wzrokiem, obdarzył ją półuśmiechem. Zadziałało. Świetnie. Teraz tylko trzeba dobrze wypaść.

                                               ***

         Szedł w stronę hotelu, w którym pracowała Rebecca. Pomyślał, że mógłby ją chociaż raz odebrać, zwłaszcza po tym, co mu powiedziała o „szatańskim pokoju”. Podejrzewał o kogo chodzi, choć nie miał stuprocentowej pewności, a nie potrafił czytać jej w myślach. Chciał, żeby była bezpieczna. Potrafił wykonać rozkazy w o wiele delikatniejszy sposób, niż zrobiłby to ktoś wysłany bezpośrednio przez Koronę.
Może i zabijał innych ludzi wiele raz w swoim długim życiu, może i jest żołnierzem, który musi wykonywać rozkazy, ale nie ma zamiaru w tym przypadku nikogo krzywdzić.
         Kiedy przechodził obok jakiejś małej kawiarenki ostry, zimny powiew wiatru przywrócił go do rzeczywistości. Odwrócił głowę w stronę szyby po jego prawej stronie, żeby mógł zaczerpnąć powietrza i wtedy zobaczył coś, czego tak bardzo nie chciał widzieć. Czarnowłosego, bladego mężczyznę siedzącego przy jednym ze stoliczków.
Zielonooki zauważył go i posłał jeden ze swoich złowrogich uśmieszków, patrząc Mattowi prosto w oczy.
Szedł dalej, udając, że wcale go to nie ruszyło. Nieprawda. No to mamy problem… Cholera, że też musiał się pojawić akurat teraz! Myślałem, że dotarcie tutaj zajmie mu wiele więcej czasu… Zanim nas znajdzie… Gdzie jest Rebecca?!
Wyciągnął telefon z kieszeni i wykręcił numer dziewczyny. Błagam odbierz.

                                               ***

         Zawiesiła płaszcz na oparciu krzesła.
-Cieszę się, że przyszłaś.
Nie odpowiedziała, tylko jedynie uśmiechnęła się, ponieważ nie czuła tego samego, ale nie miała na razie wielkiej potrzeby wyrażania swojej niechęci. Nie chciała też pytać go, dlaczego to właśnie ją zaprosił, choć wiedziała, co odpowie. Ale ciekawość ją zżerała. Jakieś durne przeprosiny od gościa, który nie wygląda na kogoś, kto żałuje czegokolwiek… To nie może być jedyny powód… Albo może, jak to głupia baba doszukuje się nieistniejącego drugiego dna?
Usiadła naprzeciwko niego, nie wiedząc co powiedzieć.
-Więc… Jak ci minął dzień?
Zapytał, patrząc jej w oczy.
-Pomijając dziwną ofertę pójścia na kawę z zupełnie obcym człowiekiem z huśtawkami nastrojów, było całkiem dobrze.
Uśmiechnął się lekko kręcąc głową.
-W takim razie cieszę się i mam nadzieję, że reszta dnia będzie…
-Lepsza? Tak, też mam taką nadzieję.
Po krótkiej chwili kelnerka przyniosła dwie, gorące latte w dość sporych kubkach.
-Podają tutaj najlepszą kawę w mieście.
Nieprawda.
-Wiem.
Nie wiedziała.
-Jesteś stąd?
-Z okolic. A ty?
Kłamała, jak z nut.
-Niestety z daleka. Ale mieszkam tu na tyle długo, żeby wiedzieć, gdzie kupować kawę.
Obdarzył ją pięknym uśmiechem, mijając się z prawdą, a po chwili stwierdził:
-Nie masz londyńskiego akcentu.
Nerwowo zagryzła dolną wargę i wzięła łyk kawy. Myśl, myśl, myśl… Odstawiając kubek spojrzała mu łagodnie w oczy i odpowiedziała:
-To dlatego, że przebywałam jakiś czas w Australii.
-Praca?
-Rodzina.
-Rozumiem.
I zapanowała chwila ciszy. Potrafił czytać w myślach, więc dobrze wiedział, kiedy go okłamuje, ale postanowił grać w tą grę. Już zdążył się przekonać, że to na pewno jest ta osoba, której szuka.
         Przeglądając jej umysł wyczuł znajomą obecność. Jakby oprócz Rebeccki, w jej głowie siedziała jeszcze jedna osoba. To go utwierdziło w przekonaniu, że marny żołnierzyk, który pozbawił jego blond sługę tej dziewczyny, wie co robi, choć robi to bardzo powoli. Oczywiście, wobec kobiet bywa delikatny… Bywa. Oj żołnierzyku, taka szkoda, że nie będziesz mógł tego skończyć…
         Chciał znów się odezwać, ale wtedy jej telefon, który położyła na stoliku zaczął wibrować. Na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie, tak dobrze mu znajomego blond mężczyzny i imię powyżej „Matt”.
-Przepraszam…
Wyciszyła telefon jedynym guzikiem.
-Nie odbierzesz?
-A gdzieżby wtedy były moje maniery?
Siedzieli tak jeszcze przez dobre dwie godziny, okłamując się nawzajem.
         Zbliżała się dwudziesta pierwsza, a oczy Rebeccki zaczynały się niemal sklejać ze zmęczenia. Podpierała głowę na dłoni i wpatrywała się w dość przystojnego Palanta z Szatańskiego Pokoju.
-…co o tym myślisz?
Uzmysłowiła sobie, że nie słuchała go przez dłuższy czas.
-Wybacz, Anthony… Możesz powtórzyć?
-Dobrze się czujesz?
-Tak, tak… Oczywiście.
-Jesteś zmęczona. Odprowadzić cię do domu, ktoś po ciebie przyjedzie, czy…?
-Ja… Pojadę taksówką.
-W porządku.
Wstali od stolika. Mężczyzna poszedł zapłacić, a Rebecca spojrzała na telefon. Czterdzieści dwa nieodebrane od Matta… Kuźwa…
         Przetarła twarz dłońmi, po czym postanowiła oddzwonić. Odebrał po drugim sygnale.
-Rebecca?
-Cześć Matt…
-Gdzie jesteś?
-Ja… Będę w domu za jakieś dwadzieścia minut.
-W porządku. Czekam.
Rozłączył się. Wiedziała, że był zdenerwowany. Martwił się, a ona nawet nie napisała, że będzie później. Jestem okropna.
         Wyszli przed kawiarnie, gdzie powitał ich zimny wiatr. Rebecca szczelniej zacisnęła poły swojego płaszcza, a Anthony schylił się i musnął ustami policzek dziewczyny. Czuła jego oddech na skórze.
-To był miły wieczór.
-Tak… Był.
-Do zobaczenia, Rebecco.
-Do zobaczenia…
Odsunął się i obdarzył ją pięknym uśmiechem, po czym udał się do hotelu, a ona już po chwili siedziała w ciepłej taksówce.

                                               ***

         Stał przed kamieniczką, czekając na nią. Denerwował się, martwił o nią. Myślał, że ten dupek jej coś zrobił. Zmusił do czegoś albo gorzej – sam wykonał polecenia, zamiast swojego sługusa.
Pod budynek podjechała taksówka, z której wysiadła Rebecca. Matt podszedł do niej i przytulił mocno, mówiąc:
-Nigdy więcej nie zostawiaj mnie bez żadnego choćby „będę później” dobrze?
Dziewczyna wtuliła się w silne ramiona współlokatora i tylko potwierdziła jego słowa skinieniem głowy, po czym dodała śmiejąc się:
-Nawet mój przybrany ojciec nigdy mnie tak nie powitał.
Mężczyzna uśmiechnął się i mocniej ją przytulił.
         Weszli do mieszkania, a Rebecca zaczęła mówić:
-Przepraszam, że nie odbierałam… Miałam wyciszony telefon.
-W porządku, rozumiem. Tylko następnym razem, daj mi znać, dobrze?
-Dobrze.
Usiadł na kanapie, a Rebecca na fotelu obok.
-Jesteś bardzo zmęczona?
-Właśnie miałam iść pod prysznic…
Rebecca podniosła się z fotela i odwróciła plecami do Matta i wtedy usłyszała:
-Poczekaj.
Znieruchomiała
-Tak?
-Gdzie byłaś?
-W kawiarni naprzeciwko hotelu, w którym pracuję.
-Z kim?
-Z Anthonym. Tym facetem, na którego ostatnio narzekałam.
-Z tym „palantem”?
-Tak.
-Rebecca… Nie powinnaś spotykać się z tym typem.
-Nie powinnam? Niby dlaczego?
-Bo go nie znasz. Bo nie wiesz, jaki może być. Bo niewiadomo do czego może być zdolny…
-Mówisz, jakbyś go znał.
-Może go znam? Zresztą co za różnica. Ty go nie znasz.
-Och, powiedz mi jeszcze, że może się okazać seryjnym mordercą, wybijającym ludzi tępą siekierą!
-Tego nie wiem i nie chcę wiedzieć! I nie chcę żebyś się z nim spotykała.
-Przykro mi Matt, ale to akurat jest niemożliwe.
-A to niby dlaczego?
-Ponieważ mieszka w hotelu, w którym pracuję do jasnej cholery!
-W porządku, ale w takim razie nie umawiaj się z nim na jakieś wyjścia!
-Nie widzę nic złego w piciu kawy z kimś, kto stara się być miły!
-Ale ja widzę!
Westchnął, po czym dodał już spokojniej:
-On jest pokroju tego człowieka, przez którego masz te żyło podobne blizny. Jest bezpieczny. Nie chcę żebyś się z nim spotykała, ponieważ nie chcę żeby coś ci zrobił. Proszę, zrób to nie dla mnie, tylko dla swojego dobra.
-Dobrze!
-Dobrze!
Zdenerwowana udała się do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi.
         Po długim, gorącym prysznicu trochę ochłonęła. Z jednej strony rozumiała obawy Matta, ale z drugiej – to było tylko jednorazowe wyjście. Nie zamierzała tego powtarzać. Dlaczego nie? Przecież było fajnie. Podsunęła dziwnie pozytywnie nastawiona podświadomość. Może i tak, ale to było jednorazowe. „Kawa na przeprosiny”, tak? Więc nie powtórzę tego wyjścia. Tym bardziej, po tym co powiedział Matt. Jeżeli ten człowiek naprawdę jest pokroju Żyły to wolę trzymać się od niego z daleka.

                                               ***

         Cholera i co teraz? Przechadzał się po saloniku, kiedy Rebecca brała prysznic. Nie mogę znowu, gdzieś jej wywieźć. Przecież po tej „wymianie zdań” zorientuje się, że chodzi o tego dupka. Jak jej się przedstawił? Anthony? No to powodzenia ze sprowadzeniem jej do Pałacu, Anthony.
Usiadł na kanapie, chowając twarz w dłoniach i przeklinając się w duchu, że nie zaczął działać wcześniej i teraz nie będzie w stanie ochronić tej dziewczyny przed kolejnym cierpieniem.
Słyszał, jak wyszła z łazienki i jak udała się do sypialni. Jeszcze przez dobre pół godziny siedział na tej durnej kanapie, myśląc nad swoim bezsensownym zwlekaniem.
         Stał pod prysznicem. Gorąca woda spływała po jego umięśnionym, idealnym ciele. Rozmyślał o swoim błędzie. Chociaż w sumie ostatnio przemówił przez nią ktoś inny… To jest postęp. I to nie przez cierpienie, tylko przez… Powrócił myślami do tego poranka na kanapie. Tylko przez to, że nie potrafisz się pohamować, napaleńcu. Skwitowała podświadomość – jak zawsze niesamowicie pomocna. Więc może to jest jakiś sposób? Nie tylko tortury i ból. Może właśnie chodzi o przyjemność?
Tak sobie to tłumacz, narwańcu. Westchnął, wychodząc z łazienki.
         Od „starcia” z Rebeccą minęło już trochę czasu i możliwe, że śpi… Albo i nie…
Delikatnie zapukał do sypialni, ale nie dostał żadnej odpowiedzi. Uchylił lekko drzwi i szepnął:
-Rebecca?
Cisza.
Wszedł do środka i położył się obok dziewczyny zwróconej do niego plecami. Przez chwilę wsłuchiwał się w jej oddech i jeździł palcem po mokrej końcówce kosmyka jej włosów.
-Ciągle się na siebie gniewamy?
Usłyszał cichy szept, po czym Rebecca odwróciła się do niego, a Matt odpowiedział:
-Oczywiście, że nie… Chyba, ze chcesz żebym spał na kanapie…
-Nie. Wolę cię mieć tu, przy sobie.
Wtuliła się w nagi, ciepły tors mężczyzny, który otoczył ją ramieniem i jego ciało przylgnęło do jej.
-Dobranoc, Rebecco.
-Dobranoc, Matt.