No moi drodzy, a raczej Ci, którzy jeszcze w ogóle tutaj zaglądają, wiadomość dość przewidywalna. Zawieszenie tego bloga, szczerze mówiąc nie sprawia mi zbyt dużego bólu, ponieważ z aktywnością przez długi czas było słabo i z Waszej z mojej strony, ale no cóż... Mogę jedynie powiedzieć, że rozszerzenia w liceum dają trochę kość, lecz to nie jest główny powód. Jest nim praca nad czymś zupełnie innym. Już przed wakacjami zaczęłam na poważnie pracować nad czymś bardzo ważnym i mam nadzieję, że całe dnie spędzone na pracy dadzą mi coś konkretnego, z czego będę dumna. Prace trwają i może pod koniec roku osiągnę swój cel. Jak na tą chwilę odstawiłam fanfiction całkowicie i nie tykam się go od kilku miesięcy, ale pewnie niedługo znów się za niego zabiorę. Tym razem o wiele porządniej. Jak na tą chwilę mówię Wam "do zobaczenia".
- Lola
poniedziałek, 2 listopada 2015
niedziela, 6 września 2015
Rozdział 17
Eksperyment
Na początku była bardzo przestraszona.
Nie wiedziała co się dzieje, w jakim jest miejscu, co się stało, dlaczego nie
może sobie niczego przypomnieć. Cały czas zadawała mu pytania i nawet nie
czekając na odpowiedź mówiła, mówiła, mówiła. Bez przerwy. W pewnym momencie
już przestał próbować jej pomóc. Pozwolił, aby słowotok sam przeszedł.
Kiedy pierwszy szok minął przestała się
odzywać. Wtedy zaprowadził ją do kuchni, gdzie czekała Carmen. Był środek nocy.
Uzdrowicielka siedziała na wygodnym krześle przy dużym, szklanym stole,
trzymając w dłoniach szklankę z bursztynową substancją w środku.
Fandral posadził skołowaną Rebeccę obok
Carmen, która niemal od razu wstała, wzięła dużą filiżankę, wsypała do niej
kilka małych, brązowych ziarenek, po czym zalała wrzątkiem i podała
dziewczynie.
Bóg wstydu usadowił się naprzeciwko
śmiertelniczki, a kiedy właścicielka domu znalazła się tuż przy nim zaczęli
powoli i spokojnie wyjaśniać Rebecce, co się stało.
Czekali
na jej pytania, ale milczała. Tylko uważnie słuchała, tego co mieli do
powiedzenia i usiłowała sobie przypomnieć jakąkolwiek scenę, cokolwiek
powiązanego z jej życiem przed obudzeniem się w miejscu, w którym właśnie się
znajdowała.
Zmarszczyła brwi i długo po zapadnięciu
między nimi ciszy spojrzała w oczy Fandrala i zapytała bardzo cicho:
–
Gdzie tak właściwie jestem?
Carmen,
jako jedna z niewielu, znająca angielski zwróciła oczy ku mężczyźnie, siedzącym
przy niej.
–
Jesteś w Asgradzie – powiedział to takim tonem, jakby było to najoczywistszą
rzeczą na świecie.
–
Fandralu… Ona nie wiem, o co chodzi. Musisz jej wytłumaczyć – odezwała się
Carmen w swoim ojczystym języku.
Rebecca
cały czas patrzyła na nich pytającym wzrokiem, a kiedy frustrujący brak
odpowiedzi zrobił się naprawdę nieznośny Carmen stwierdziła, że nie będzie
czekać, aż jej były kochanek w końcu zdecyduje się coś z siebie wykrztusić i
powiedziała:
–
Taki z ciebie odważny żołnierz, a nie potrafisz wytłumaczyć zwykłej Midgardce,
gdzie jest. Jesteś wspaniały Fandralu – ostatnie zdanie, nawet nie zrozumiałe
przez Rebecce, wręcz ociekało sarkazmem.
–W
Midgardzie mogłaś słyszeć o mitologii nordyckiej… słyszałaś? – zapytała
łagodnie już po angielsku, a Rebecca przytaknęła to był jej odruch, więc jak
tylko zorientowała się, co zrobiła, zmarszczyła brwi i odezwała się cicho:
–
Nie. Nie wiem. Nie pamiętam niczego… wszystko, co się działo przed tym
ostatnim, okropnym bólem… jedna, wielka, czarna dziura. Nie mam pojęcia, co
wcześniej robiłam, gdzie mieszkałam…
Zapanowała cisza. Teraz Carmen nie
wiedziała, jak powinna zareagować.
–
Ale pamiętasz mnie… – stwierdził zamyślony Fandral.
–
Tak.
–
Jak?
–
Nie wiem…
***
Posiadłość Caroline była ogromna. Jej
rodzina zawsze miała dużo pieniędzy i pławiła się w luksusach, ale najgorsze
dla nastolatki było to, że zawsze była sama. Ewentualnie z opiekunką albo
gosposią. Rodzice całe dnie spędzali w pracy, a ona jak nie była w szkole
niemiłosiernie się nudziła. Chociaż od czasu do czasu zdarzało jej się wyjść z
grupką znajomych, którzy stali się dla niej jednymi z najważniejszych ludzi,
którzy byli w stanie ją wesprzeć, być z nią kiedy miała jakiś problem. Mogła im
zaufać i rozumiała, że najważniejszymi wartościami powinny być między innymi
przyjaźń, miłość i współczucie. Oczywiście nigdy nie wiadomo, kiedy szał
pieniędzy uderzy komuś do głowy, dlatego lepiej nie osądzać, co mimo wszystko
liczyło się dla niej najbardziej.
Caroline siedziała w olbrzymim salonie z
Maggie i Grace. Krople deszczu bębniły o szyby okien, a w środku posiadłości, w
kominku spokojnie płonął ogień.
Maggie
robiła coś na telefonie, a przyjaciółki siedziały na zupełnie oddzielnej
kanapie, pijąc kawę i co jakiś czas zerkając na przyrodnią siostrę Rebeccki.
–
Przeszkadza ci tutaj? – zapytała ściszonym głosem Grace.
–
Nie. Szczerze mówiąc myślałam, że będzie o wiele gorzej. Po pierwszej godzinie
jej pobytu domyśliłam się, że łatwo ją przekupić, więc nie jest źle.
–
Na pewno nie chcesz, żeby pomieszkała teraz z kimś innym?
–
Na pewno.
***
Pogoda na zewnątrz była okropna. Nieprzeciętnie
niska temperatura, ulewny deszcz, który zamieniał ulice w płytkie strumienie i
odgłosy zwiastujące burzę. Nikomu nie widziało się wychylić nosa zza drzwi
własnego domu, a jednak pewien młody chłopak stał teraz na krawędzi urwiska.
Przemoczony do suchej nitki w ubłoconych butach i spodniach. Zaciskał pięści, a
wzrok miał utkwiony w czerń prawie pod sobą. Podobał mu się ten widok. Na
granicy ziemi i dziury w niej, znajdowały się skały porośnięte mchem i małymi
drzewami, a potem coraz głębsza przepaść, coraz bardziej porośnięta różnymi
roślinami, skrywającymi dno.
Zimne krople spływały z jego włosów na
twarz. Marzł, ale mimo wszystko stał na krawędzi urwiska i wsłuchiwał się w
odgłosy nadchodzącej burzy. Zaczerpnął powietrza w płuca i zamknął oczy.
Po
dłuższej chwili w jego głowie zaczęły krążyć słowa: Już nie jesteś potrzebny.
Przytłaczały go, stawały się coraz
głośniejsze, coraz bardziej natarczywe, aż w końcu zabrzmiały jak rozkaz.
Czarnowłosy mulat otworzył oczy i znów spojrzał w czerń.
Zrobił tylko jeden, pewny krok. I tak
nie miał nic do stracenia.
***
Życie w Pałacu trwało dla jego
mieszkańców całą dobę, szczególnie dla skrzydła szpitalnego. Medycy i
pielęgniarki czuwali przy rannych i cierpiących bez przerwy. A ostatnimi czasy
największą sensację stanowiła przywrócona do życia kobieta. Od czasu odzyskania
świadomości nie odezwała się ani słowem do nikogo. Jedynie, kiedy medyk pytał
czy dobrze się czuje kiwała głową albo wzruszała ramionami. Wszyscy, którzy się
nią zajmowali podejrzewali, że nie potrafi mówić, pomimo tego iż podczas
wcześniejszego życia potrafiła pięknie śpiewać.
Kobieta obdarzona imieniem Sigyn trwała
pogrążona w swoich myślach. Pamiętała wszystko, co robiła od czasów
dzieciństwa, lecz nie pojmowała kilku ważnych rzeczy – dlaczego nie spotkało ją
to, co zwykle spotyka umarłych? Dlaczego nie obudziła się w Królestwie
Zmarłych? Dlaczego i jakim prawem ciągle żyje? I kto jest za to odpowiedzialny?
Nie… Przecież doskonale wiem, kto się do
tego przyczynił.
Kontemplacje dziewczyny przerwał dźwięk
otwierających się drzwi. Do pokoju wszedł szczupły, niski mężczyzna, który
zajmował się nią od kiedy odzyskała przytomność.
–
Witaj Sigyn, dobrze się dzisiaj czujesz? – zapytał, uśmiechając się
przyjacielsko.
–
Chciałabym… – zaczęła bardzo cichym i słabym głosem – porozmawiać z nim.
Medyk
nie wiedział o kim mówi jego pacjentka, ale cieszył się, że nareszcie
postanowiła się odezwać.
–
Z kim chciałabyś porozmawiać, moja droga?
Milczała
przez następne kilka minut, po czym spojrzała w oczy mężczyźnie i nawet nie
zdążyła otworzyć ust, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie. Oboje spojrzeli w
tamtym kierunku.
Mężczyzna ukłonił się, widząc króla.
–
Witaj, Panie. Bardzo mi przykro, ale…
–
Wynocha. – rozbrzmiał mocny głos władcy.
–
Panie, obawiam się, że pacjentka nie jest jeszcze w stanie…
–
Nie obchodzi mnie to. Powiedziałem: wynocha! – warknął, a medyk skulił się w
sobie, pokłonił, wymamrotał krótkie przeprosiny i wyszedł zostawiając w pokoju
tylko Sigyn i Loki’ego.
Kobieta chciała wstać i złożyć pokłon
swojemu nowemu królowi, ale kiedy tylko szybko zerwała się i stanęła na
własnych nogach, zachwiała się, zakręciło jej się w głowie i całkiem straciła
równowagę, lecz Loki szybko zrozumiał, co się dzieje i niemal z prędkością
światła pojawił się tuż przy niej, chroniąc Sigyn od upadku.
–
Głupia… – odezwał się bardzo cicho, a potem trochę głośniej dodał – jeszcze za
wcześnie żebyś wstawała – jego głos nie zdradzał żadnych uczuć.
Trwali
tak przez chwilę w milczeniu, ponieważ ona nie zamierzała odpowiedzieć, a on
nie chciał nic więcej dodawać. W końcu podniósł się i posadził ją na łóżku, sam
jednak przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko niej.
Patrzył na kobietę, która jeszcze nie
dawno była zimnym trupem, a teraz została jego największym dziełem.
Długie,
blond loki spływały po jej drobnych ramionach, sięgając niemal do pasa.
Szczupłe ciało, na którym spoczywała jedna zwiewna, cienka, biała szata. Piękna
twarz z delikatnie zarysowaną szczęką, wyraźnymi kośćmi policzkowymi, prostym
nosem i dużymi oczami, skrywającymi błękit oceanu.
Tak. To było jego dzieło. Siedziała
teraz prosto na łóżku, pewna siebie, ale jednocześnie skryta. Nie zdawała sobie
sprawy, że materiał trochę prześwituje. Loki, zauważywszy to, zdjął marynarkę,
którą akurat na sobie miał i podał jej.
Spojrzała na niego podejrzliwie, więc
wyjaśnił:
–
Szaty pacjentów nieco prześwitują, jesteś pewna, że chcesz, abym cię taką
oglądał?
Mag
zauważył iż jej policzki nabrały różowawego koloru. Bez słowa wzięła marynarkę
Loki’ego i okryła się nią trochę się kuląc.
–
Dlaczego nie jestem w Helheim? – zapytała cicho, patrząc mu w oczy, z których
nie potrafiła niczego wyczytać.
Mężczyzna
oparł łokcie na kolanach, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Doskonale
wiedział, że Sigyn jest zagubiona i nie rozumie tego, co się stało, ale z
pewnością niedługo będzie się cieszyć, że ciągle żyje.
Milczał jedynie się w nią wpatrując. Należała
do niego, choć pewnie nie zdawała sobie z tego sprawy. W końcu westchnęła
zrezygnowana, nie spodziewając się już odpowiedzi.
–
Niczego mi nie wytłumaczysz, prawda? – zapytała, zakładając ręce na piersiach.
–
Co będę miał z tego, że ci wszystko powiem? – odpowiedział pytaniem na pytanie,
po dłuższej chwili milczenia.
–
Co musiałabym zrobić…
–
Właściwe pytanie – przerwał jej – to: co jesteś w stanie zrobić?
Znów zapadła cisza. Nie wiedziała, nie
była pewna, czego Loki będzie od niej chciał w zamian za informacje na jej
temat. Ale czuła, że życie w niewiedzy prędzej czy później wykończyłoby ją, tym
bardziej, że zawsze była ciekawska i zawsze musiała wiedzieć wszystko, co jej
dotyczy.
Odwróciła
wzrok i powiedziała bardzo cichym głosem:
–
Wszystko.
–
Nie dosłyszałem – stwierdził mężczyzna.
–
Jestem gotowa zrobić wszystko, czego będziesz ode mnie wymagał, w zamian za
przekazanie mi wiedzy na mój temat – wyraźnie zaakcentowała słowo „mój”.
–
Dobrze – stwierdził, po czym wstał i gwałtownie nachylił się nad kobietą,
łapiąc ją za ramiona i przyciskając do ściany. Jej serce przyspieszyło, źrenice
rozszerzyły się. Bała się. I on dobrze o tym wiedział. Żywił się strachem
innych istnień.
–
Nie gwarantuję, że nie zrobię ci krzywdy – wyszeptał lodowatym głosem tuż przy
jej uchu, po czym szybko odsunął się od Sigyn i idąc do drzwi dodał – poczekam
aż będziesz w stanie funkcjonować poza skrzydłem szpitalnym.
Po tych słowach wyszedł, zatrzaskując
za sobą drzwi i zostawiając drżącą z przerażenia kobietę samą.
***
Południe na rynku to istny chaos.
Handlarze krzyczą cały czas zachwalając swoje produkty, kupujący śmieją się,
głośno rozmawiają, plotkują. I to ta ostatnia czynność stała się najważniejsza
i najprzydatniejsza dla uszu nowo przybyłego gościa. Całymi dniami wysłuchiwał
różnych głupot, ale z czasem pojawiły się ważne informacje.
Mężczyzna siedział oparty plecami o
jesion na środku placu i zaczął się przysłuchiwać grupce kobiet, które na początku
swojej rozmowy śmiały się i opowiadały o swoich dzieciach, lecz nagle jedna z
nich zmieniła temat.
–
W Pałacu chodzą słuchy, że panienka Sigyn w końcu się obudziła.
–
To wspaniale! Nareszcie ta zaradna duszyczka będzie mogła wrócić do nas cała i
zdrowa – zachwycała się jedna.
–
Nie wiadomo czy zdrowa, moja droga, w końcu królem nie jest już nasz szanowany
Wszechojciec Odyn – zauważyła druga, pulchniejsza kobieta.
–
I co w związku z tym? – zapytała trzecia, wyglądająca trochę jak jaszczurka z
twarzy.
–
To, że wszyscy doskonale wiemy, jaki naprawdę jest Loki – odpowiedziała
pulchna.
–
Sigyn długo była służką królowej Friggi, więc może jednak ten potwór oszczędzi
to biedne dziewczę – westchnęła pierwsza z nich.
–
Ją może tak, ale nie chciałabym być na miejscu Midgardki, którą tutaj ściągnął.
Dobrze, że tylko na chwilę. Podobno jej teraz szukają, a Einherjerzy widzieli
tego, kto jej pomógł – odezwała się jaszczurza twarz.
–
I bardzo dobrze. Ten który jej pomógł też sam się wyzwolił spod tyrani
Loki’ego. Mam nadzieję, że ta biedaczka uciekła od niego na dobre. A jeszcze
lepiej byłoby gdyby wróciła do domu. Nie wiadomo co może się z nią stać –
odpowiedziała pulchna.
–
Pewnie w najlepszym przypadku zostałaby jego osobistą dziwką – skomentowała
pierwsza z nich.
Midgardka
w Asgardzie? To pewnie ta, którą miał się zająć Luke… – Przysięgam bracie,
pomszczę cię – Ale gdzie mogłaby uciec? I skoro Einherjerzy widzieli osobę,
która jej pomogła, to znaczy, że musiał to być ktoś, kogo od przynajmniej dwóch
może trzech dni nie ma w Pałacu…
***
Bóg wstydu wraz z Carmen wyjaśnili
Rebecce wszystko, co powinna wiedzieć. Śmiertelniczka próbowała zrozumieć
wszystko, co do niej mówią, ale i tak stwierdziła, że musi to sobie jakoś
poukładać w głowie i przez kolejne pół nocy zadawała im przeróżne pytania.
Kiedy cała trójka miała już powoli dość tego wszystkiego, bo byli niesłychanie
zmęczeni ciężką, nieprzespaną nocą, do kuchni wpadły pierwsze promienie
wschodzącego słońca.
Carmen stwierdziła, że dłużej nie
wytrzyma i potrzebuje chociaż krótkiego czterogodzinnego snu. Niedługo po niej
Fandralowi i Rebecce również zaczęły się kleić oczy. Mężczyzna odprowadził
dziewczynę do pokoju, a ta w ostatnim momencie zawahała się.
–
Śpij dobrze Matt...
–
Ty również Rebecco.
–
Czekaj. Ta kobieta, która mnie wyleczyła… Zwracała się do ciebie zupełnie
inaczej. Jak ona mówiła…?
–
Rebecco, proszę nie wyciągaj pochopnych wniosków.
–
Fandral, tak? I znała cię od bardzo dawna. – dziewczyna nagle zrozumiała, że
nie ma do czynienia ze zwykłym śmiertelnikiem, takim jak ona, lecz z kimś
zupełnie innym – Myślałam, że jesteś taki jak ja. Zaufałam ci! A ty mnie
oszukałeś. Od samego początku okłamywałeś mnie i nawet nie zamierzałeś
powiedzieć prawdy!
–
Rebecco zrozum… Musiałem to ukrywać. To, że pochodzę stąd, że miałem cię tylko
pilnować… Te kilka tygodni spędzonych razem dużo dla mnie znaczy, przywiązałem
się do ciebie – mówił prawdę, przywiązał się do śmiertelniczki, ale mimo
wszystko i tak nie chciał zdradzić jej tego, kim naprawdę jest – nie chciałem
żeby tak wyszło…
Zraniona Midgardka pod wpływem nerwów
zamachnęła się i spoliczkowała Boga wstydu. Już się nie odezwał, a ona
wysyczała:
–
Myślałam, że chociaż tobie mogę ufać.
Odwróciła
się i zatrzasnęła za sobą drzwi, a Fandral westchnął zrezygnowany, pojmując, że
powinien na samym początku powiedzieć jej kim jest. Nawet jeżeli by go wyśmiała
i uważała to za żart. Ale to przecież jedna
głupia śmiertelniczka. Nie zależy mi. Przejechał palcami po swoich blond
włosach i powoli podążył w kierunku salonu, żeby zająć kanapę.
Przechodząc koło sypialni Carmen
zawahał się. Może jednak umili sobie i jej ten poranek? Uchylił drzwi i
zobaczył kobietę w samej bieliźnie, czeszącą włosy przed lustrem. Uśmiechnął
się łobuzersko, a ona tylko westchnęła.
–
Odpowiedź brzmi: „nie, Fandralu” – odezwała się po asgardzku.
Mężczyzna
zamknął za sobą drzwi i podszedł do niej z kocią gracją. Położył dłonie na jej
talii i oparł podbródek o jej ramię. Carmen odłożyła szczotkę na szafkę koło
zwierciadła, a Bóg wstydu wymruczał:
–
Zawsze chciałem się z Tobą kochać przed lustrem.
–
Słyszałam sprzeczkę z Midgardką. Jak się z tym czujesz?
–
Nie zależy mi – odpowiedział, wzruszając ramionami.
Dłonie Fandrala zaczęły muskać szczupły brzuch kobiety, a jego usta irytująco delikatnie całowały jej
szyję. Carmen odchyliła głowę, opierając ją na ramieniu mężczyzny. Palce jej dłoni
splotły się z jego palcami, wędrującymi teraz w kierunku jej piersi.
–
Może pójdziemy pod prysznic? Niech twój obrażony pupilek posłucha, jak bardzo
obchodzą cię jej fochy.
Uśmiechnął
się przy jej skórze, po czym uzdrowicielka stanęła z nim dosłownie twarzą w
twarz. Nachylił się i pocałował ją delikatnie.
–
Myślałem, że odpowiedź brzmi: „nie, Fandralu” – wymruczał.
–
Tylko jeżeli zapytasz, czy doszłam – odpowiedziała, mrugając do niego.
– O ty mała, wredna… – przerzucił sobie kobietę przez ramię i zaczął iść w
kierunku łazienki, nie zwracając uwagi na jej sprzeciw przerywany śmiechem.
Kabina prysznicowa, której podłoga i
ściany zostały wykonane z rzadkiego i bardzo drogiego materiału przypominającego
granit o bladobłękitnym kolorze, nie należała do najmniejszych. Przyjemnie
ciepła woda spływała na ich nagie ciała, które trwały bardzo blisko siebie. Ich
usta były niemal nierozłączne, a dłonie błądziły po ciałach.
Mężczyzna przyparł kobietę do ściany i
zaczął żarliwie całować jej szyję. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza, zatapiając
palce w jego włosach i ciągnąc je. Jego dłoń do tej pory zaciskająca się na jej
ramieniu zaczęła zsuwać się na pierś, potem brzuch i kiedy muskała jej skórę,
nagle oboje usłyszeli dźwięk obwieszczający czyjeś pukanie do drzwi
wejściowych.
–
Ktokolwiek to jest może poczekać… – powiedział cicho Fandral, a kobieta,
słysząc ciągłe dobijanie się, odpowiedziała:
–
Ktokolwiek to jest szybko nie odejdzie, pójdę go spławić.
Wyślizgnęła
się z objęć Boga wstydu i okrywając swoje ciało jedynie zwiewnym, lekko
prześwitującym, kremowym szlafrokiem wyszła z łazienki, zostawiając go samego.
Nie włączała światła. Cicho podchodząc
do drzwi wyjrzała przez małe, dyskretne okienko. Nikogo się nie spodziewała,
ale widok Einherjerów tutaj wcale by jej nie zdziwił.
Na
dworze było już jasno, choć gałęzie drzew przysłaniały nieco blask słońca.
Carmen dostrzegła zakapturzoną postać. Może
to Vidarr…? Ale czego on chciałby ode mnie tak wcześnie?
Znów rozległo się pukanie, postanowiła
otworzyć. Jakież było jej zaskoczenie, kiedy ujrzała twarz nowego władcy
Asgardu.
Automatycznie
poczuła obrzydzenie i pogardę do jego osoby. Loki kiedyś uczył ją magii
uzdrowicielskiej. Wszystko było w porządku, szło im nawet bardzo dobrze… dopóki
się nie przespali. Carmen po tym wydarzeniu, czując się zażenowana tym faktem,
nie wyobrażała sobie ich dalszej współpracy. Później sama kontynuowała naukę i
stała się jedną z najlepszych, nie chcących pracować w Pałacu, uzdrowicielek w
całym Asgardzie, a może i nawet we wszystkich Dziewięciu Kraina.
Carmen zaczęła drwić z jego statusu
społecznego, puszczając poły szlafroka i jednocześnie odsłaniając nieliczne
fragmenty jej nagiego ciała. Zaczęła szybko i przesadnie poprawiać wilgotne
włosy, mówiąc ironicznym głosem:
–
Och, wybacz mi Panie, że zastajesz mnie w takim stanie. Zapomniałam poprosić
mojego osobistego fryzjera, żeby ułożył moje włosy w coś wykwintnie
wyglądającego, specjalnie w razie twojej niespodziewanej wizyty.
Loki
przewrócił oczyma, po czym zdejmując kaptur z głowy powiedział krótko i
poważnie, ignorując złośliwości kobiety:
–
Doskonale wiesz, z jakiego powodu tu jestem.
Uzdrowicielka
założyła dłonie na piersiach, opierając się o framugę drzwi. Zmierzyła go
badawczym wzrokiem i zatrzymując się na jego twarzy odpowiedziała, drwiąco:
–
Nie mów, że plotki o tym, że uciekła ci ta mała Midgardeczka są prawdą. To
oznaczałoby, że naprawdę nie zasługujesz na tron, bo nie potrafisz upilnować nawet kogoś tak mało
znaczącego, a jednak przebywającego
tutaj. W Asgardzie.
–
Widziałaś ją? Z Fandralem? – zapytał, tracąc powoli cierpliwość. Carmen zmarszczyła
brwi, doskonale udając zdziwienie.
–
Fandral jest tutaj. Konkretniej właśnie uciekłam mu spod prysznica. Ale
Midgardki z nim nie było.
–
Ciekawe, bo to właśnie on pomógł jej uciec.
–
Może zostawił ją u kogoś, kto zgodziłby się przyjąć do siebie tak marne
stworzenie. Zresztą… dlaczego nie zapytasz wszechwiedzącego Heimdall’a?
–
Ponieważ sam chcę dojść do tego, gdzie jest – zaczął mówić niskim, groźnym
głosem, podchodząc coraz bliżej – żebym mógł sam pozbawić jej żywota w
największych męczarniach, w konsekwencji jej bezmyślnej ucieczki, a tego, kto
ją krył czeka więzienie o zaostrzonym rygorze, gdzie więźniowie nieraz tracą
życie na skutek jednego uderzenia bata, który zdziera skórę i mięso z ich
kości.
–
Jesteś okrutny – skomentowała, patrząc mu w oczy. Stał tuż przy niej i
wyszeptał:
–
I to cię podnieca. I napawa strachem. Twoje serce przyspieszyło, dłonie zaczęły
się delikatnie pocić, źrenice stały się szersze, spięłaś się… A ja żywię się
strachem. – ostatnie zdanie wyszeptał jej do ucha, a kobietę przeszedł dreszcz. –
Ten szlafrok nie zasłania zbyt wiele – stwierdził uśmiechając się.
–
Nie mam Midgardki – wyszeptała z pewnością siebie.
–
Wierzę ci – i naprawdę jej wierzył. A przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
Carmen chciała się cofnąć, ale on
złapał ją za ramiona i przycisnął swoje usta do jej ust. Całował ją żarliwie, a
ona pomimo pewnego rodzaju strachu odwzajemniała jego gesty. Zacisnęła palce na
jego ramionach, wbijając paznokcie w skórę. Podniósł ją, a kobieta oplotła
nogami biodra mężczyzny. Oparł ją plecami o ścianę, jedną dłoń zaciskając na jej
udzie, a drugą trzymając w jej włosach.
Przesunęła
palce na jego kark, kiedy zaczął całować jej szyję.
–
Fandral jest w domu… – wysapała, a Kłamca, odpowiedział bez cienia emocji w
głosie:
–
Nie szkodzi.
Wplotła palce w jego włosy, a on
trzymając ją mocno przeszedł do salonu, gdzie usiadł na kanapie dalej
zawzięcie, pieszcząc jej szyję. Kobieta zaczęła rozpinać jego koszulę i prawie
skończyła swoje zadanie, kiedy oboje usłyszeli odchrząknięcie. Odwrócili się w
kierunku, z którego dochodził ten odgłos i zobaczyli pół nagiego Fandrala, na
którego biodrach utrzymywał się - bardzo luźno - krótki ręcznik. Patrzył z
niedowierzaniem na Lokiego, który uśmiechnął się szeroko, ale z nutką pogardy,
i powiedział:
–
Witaj, żołnierzyku. Wybacz, ale nie szukamy dodatkowej osoby.
Fandral,
widząc uśmieszek Kłamcy nie miał zamiaru się powstrzymywać. Podszedł do nich,
chwycił Lokiego za koszulę i nie zważając na protesty i uwagi Carmen, wywlókł
go na zewnątrz.
Bóg wstydu był silniejszy fizycznie od
swojego obecnego rywala, ale to nie zmieniało faktu iż powinien się go obawiać.
Nie wielu potrafi posługiwać się tak niebezpieczną magią. Jednym z tych
„niewielu” był właśnie obecny władca Asgardu. Mistrz podstępu, kłamstwa, sprytu
i magii.
Zaczął się śmiać, kiedy Fandral –
żołnierz, służący w królewskiej armii – rzucił go na ziemię. Mag tylko wykonał
nikły gest dłonią, sprowadzając blond włosego mężczyznę do parteru.
–
Uważaj z kim zadzierasz, Fandralu.
–
Nigdy się ciebie nie obawiałem…
–
A powinieneś – stwierdził Loki, po czym wysłał wiązkę ciemnozielonego światła w
jego stronę i zniknął.
środa, 25 marca 2015
Rozdział 16
Witam, moi drodzy, oddani czytelnicy :D
Bardzo przepraszam za taką zwłokę. Minęło dużo czasu od mojej ostatniej obecności tutaj i niestety nie mam jak się wytłumaczyć. Mogę jedynie powiedzieć, że przepraszam za tą nie obecność, ale rozdział raz na miesiąc jest ;)
Ach! No i dzisiaj dzień czytania Tolkiena :D obchodzicie? ;D
>>>>>>ciągle nie poprawiony, ale jest<<<<<<<<
I btw LOTR:
Enjoy :D
Bardzo przepraszam za taką zwłokę. Minęło dużo czasu od mojej ostatniej obecności tutaj i niestety nie mam jak się wytłumaczyć. Mogę jedynie powiedzieć, że przepraszam za tą nie obecność, ale rozdział raz na miesiąc jest ;)
Ach! No i dzisiaj dzień czytania Tolkiena :D obchodzicie? ;D
>>>>>>ciągle nie poprawiony, ale jest<<<<<<<<
I btw LOTR:
Enjoy :D
Blond włosa kobieta przyjęła swojego
kochanka wraz z ranną dziewczyną. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, żeby ocenić
stan poszkodowanej. Istniały bardzo nikłe szanse na uratowanie jej życia. Nawet jak na mieszkankę Asgardu. Była
przekonana, że ta młoda dziewczyna jest stąd. Zwykły śmiertelnik nie byłby w
stanie przeżyć tylu złamań i uszkodzeń ciała… No może mógłby przeżyć… Pierwszą dobę po tak nieszczęsnym wypadku. Nie
więcej.
Fandral przez całą noc czuwał przy
nieprzytomnej Rebecce. Przyglądał się i starał pomagać Carmen w dezynfekowaniu
ran i nastawianiu kości, ale tak naprawdę przydał się tylko przy tym drugim.
Medyczka
przemywała rany dziewczyny ciepłą wodą z ziołami i wtedy, w środku nocy,
zapytała siedzącego obok wojownika:
–
Pochodzi zza gór?
–
Słucham?
–
Dziewczyna. Czy wcześniej mieszkała za górami? Bo głównie w tamtych rejonach
stosowane są tego typu tortury, że tak to nazwę.
–
Jest Midgardką.
Kobieta,
do tej pory zmywająca krew z twarzy nieprzytomnej, teraz przestała i spojrzała
z niedowierzaniem na Fandrala.
–
Jest kim?!
–
Midgardką. Śmiertelniczką.
–
Dopiero teraz mi to mówisz?!
–
Dopiero teraz zapytałaś, moja droga.
–
To nie ma nic do rzeczy! Śmiertelnicy z Midgardu nie maja prawa tutaj
przebywać! Pomagając jej, właśnie w tej chwili, łamię pieprzone prawo!
–
A żeby to pierwszy raz…
–
Zabierz ją tam z powrotem. Niech tamci lekarze się nią zajmą.
Carmen
wstała i chciała wyjść z pomieszczenia, w którym przebywali, ale mężczyzna złapał
ją za ramię i zaczął mówić, patrząc jej w oczy:
–
Tam spiszą ją od razu na straty. Nie bez powodu przyszedłem do ciebie. Jesteś
najlepsza w tym fachu i szkoda, że Korona tego nie widzi...
–
Nigdy nie zgodziłabym się pracować dla Korony, Fandralu.
–
Wiem to. Bo pomagasz tylko tym, którzy naprawdę tego potrzebują. I wiesz kiedy ktoś
nie ma szans na przeżycia, ale błagam Carmen… Musisz jej pomóc.
–
Co będę z tego miała?
Fandral wstał, przejeżdżając
delikatnie palcami dłoni po jej ramieniu. Najpierw przez chwilę patrzył na jej
usta, a później przesunął dłoń na jej szyję. Kciukiem pogładził jej policzek i
spojrzał jej w oczy. Poczuł drobną dłoń na nadgarstku i wymruczał, błądząc
wzrokiem po jej pięknej twarzy:
–
Mogę zapewnić ci wszystko, czego sobie zażyczysz, moja słodka Carmen.
–
Nawet ochronę przed Koroną? – zapytała cichym głosem.
–
Nawet ochronę przed Koroną.
Nachylił się powoli, zbliżając swoje
usta do jej, ale kobieta w ostatniej chwili, kiedy już czuła oddech wojownika
na swojej skórze i kiedy ich usta dzieliły jedynie puste milimetry odwróciła
się do nieprzytomnej Rebeccki, mówiąc pewnym głosem:
–
Świetnie. Teraz przynieś mi więcej ciepłej wody i przygotuj się na nastawianie
kości, mięśniaku.
***
Nad ranem, kiedy Słońca jeszcze nie
było widać, ale gwiazdy już powoli znikały z nieba, które stawało się
jaśniejsze z godziny na godzinę, w drzwiach jej posiadłości pojawił się
tajemniczy przybysz.
Zakapturzony, wysoki mężczyzna o
szerokich barkach. Jego twarz nie była widoczna przez ubiór i półmrok na
dworze, ale Carmen doskonale wiedziała, kto stoi przed jej posiadłością. Zawsze
mogła mu zaufać. Jest w końcu Bogiem
znanym z milczenia. Wpuściła go do środka.
Mężczyzna wparował do środka,
wyglądając na opanowanego, ale kobieta wiedziała, że tylko udaje.
–
Fandral u ciebie jest – stwierdził obojętnym tonem, zdejmując płaszcz.
–
Owszem.
–
Znowu przyszedł, bo znudziły mu się dziwki z burdelu?
–
Nie. Uznał, że jestem najlepszą uzdrowicielką, czyniącą cuda.
–
I ma rację – wyszeptał, całując Carmen w policzek.
Kobieta uśmiechnęła się pod nosem i
wzięła okrycie od swojego gościa.
–
Jesteś spięty. Co się stało? – zapytała odwieszając jego płaszcz na haczyk
zamocowany w ścianie.
–
Nasz wspaniałomyślny król sprowadził Midgardkę.
–
W jakim celu? – zapytała ostrożnie.
–
Jeszcze nie wiem, ale słyszałem, jak mówił, że musi się jej pozbyć. Na wszelki
wypadek.
–
Nie rozumiem.
–
Podobno wymazał jej pamięć, ale nie chce, żeby w jakikolwiek sposób mu
zagrażała. Oczywiście nie wierzy w to, że ktokolwiek będzie jej tutaj słuchać,
tym bardziej, że nie zna języka, ale może się okazać iż pamięta w jaki sposób
pozbył się jej pamięci.
–
Z tego, co wiem to dość bolesny rytuał. Z tego, co tam przez chwilę słyszałem,
tak. W jakiś sposób opuściła Pałac. Zarządził poszukiwania za kilka dni.
Zamarła.
–
Coś nie tak? – zapytał, widząc jej reakcję.
–
Usiądziesz w kuchni? Musimy porozmawiać.
***
Kiedy po raz kolejny zdezynfekował jej
rany i stwierdził, że potrzebuje chwili przerwy, zostawił nieprzytomną Rebeccę
w ciepłym pokoju, a sam udał się do kuchni w celu zrobienia czegoś do picia. Zdecydowanie nie nadaję się na
pielęgniareczkę…
Nawet nie zauważył kiedy zaczął
podsłuchiwać rozmowę toczoną w kuchni, pomiędzy Carmen a Vidarrem – patronem milczenia
i jednocześnie przyjacielem właścicielki tego domu.
–
Załóżmy, że całkiem hipotetycznie, ja albo ktoś mi bardzo… No może nie bardzo,
ale bliski lub po prostu znajomy bądź znajoma, z którą mam kontakt, jest w
posiadaniu obiektu poszukiwań. Jakie to niesie za sobą konsekwencje?
Kobieta głośno myślała, a po jej
słowach zapadła cisza. Vidarr albo zastanawiał się nad pytaniem albo
wiarygodnością hipotetyczności słów, które właśnie usłyszał. Fandral nie miał
pojęcia, o co im chodzi, więc z ciekawości nasłuchiwał dalej, wyczekując, podobnie
jak Carmen, odpowiedzi Vidarra.
–
Jestem pewien, że Einherjerzy doskonale wiedzą kto, jako ostatni z nią
przebywał i zaczną poszukiwania poprzez tego nieszczęśliwca.
–
Jak to „poprzez” niego…? Albo nią?
–
Najpierw znajdą tą osobę, przeszukają mieszkanie, w między czasie, wypytując o
wszystko, a jeżeli ją znajdą pociągną, osobę ukrywającą do odpowiedzialności
prawnej, co znając naszego łaskawego władcę skończy się więzieniem lub
wygnaniem.
–
A w najgorszym razie?
–
Targiem.
Carmen zamilkła na dłuższą chwilę,
zastanawiając się czy chce znać odpowiedzi na kolejne pytania. Dużo słyszała o
czynach nowego króla i wcale ją nie ciągnęło do zadzierania z nim.
–
Co z osobami, które współpracowały z ukrywającym?
–
Nie wiem. Może ograniczy się do grzywny i do podpisania umowy o poufności.
Może.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale
mężczyzna ją uprzedził i zapytał beznamiętnym tonem:
–
Czy ta Midgardka jest u ciebie?
I właśnie w tym momencie Fandral uznał,
że czas przerwać tą rozmowę.
Wszedł
do kuchni pewnym krokiem. Patron milczenia jedynie spojrzał na niego
pogardliwie, a Carmen całkiem odwróciła wzrok. I właśnie w tym momencie Vidarr zrozumiał
co się dzieje.
Wstał,
podszedł szybkim krokiem do Boga wstydu i chwycił mocno poły jego koszuli.
–
Z kim tutaj przyjechałeś?!
Vidarr napierał na Fandrala tak, że
ten drugi cofał się aż dalsze kroki uniemożliwiła mu ściana.
Byli mniej więcej tego samego
wzrostu. Blondyn mężczyzna w tej sytuacji, widząc wściekłość w oczach
przeciwnika wydał się lekko skulić.
–
Sam…
–
Nie próbuj mnie okłamywać, pieprzone siedlisko chorób wenerycznych!
Carmen, dostrzegłszy stan przyjaciela
musiała interweniować. Próbowała odciągnąć Vidarra od Fandrala, ale on nie
reagował na nią.
–
Vidarrze daj spokój!
–
Myślisz, że jestem na tyle głupi, żeby nie pokojarzyć faktów? Z Pałacu nagle
znika Midgardka, którą ty próbowałeś chronić od cierpienia, zjawiasz się tutaj,
mówiąc Carmen, że jest wspaniałą uzdrowicielką i wcale nie masz na myśli
jakichś seksualnych sztuczek…
Bóg wstydu uśmiechnął się w reakcji na
ostatnie słowa i zapytał z iskierką radości w oczach:
–
Skąd wiesz, że nie było w tym żadnej innej intencji?
Wściekły Vidarr jeszcze bardziej naparł
na przeciwnika i stwierdził rozeźlony:
–
Jeżeli tutaj przebywa i ty i Carmen jesteście w beznadziejnej sytuacji. I
szczerze mam nadzieję, że zwłaszcza ciebie nowy król wyśle na Targ. Bez
jakiejkolwiek możliwości powrotu!
Patron milczenia puścił Fandrala, po
czym wyszedł najpierw z kuchni, a potem z domu bez słowa.
***
Musiał w końcu zacząć myśleć, jak
wyjaśnij całą tą sytuację Rebecce. Ale nie miał pojęcia, co powiedzieć, kiedy
zapyta go o cokolwiek związanego z tym światem. Wytłumaczę jej wszystko po kolei. Może przybliżę trochę… jak to się
nazywało w Midgardzie? Mitologia nordycka? Chyba tak. Może to dobry pomysł…
Carmen wyszła z pokoju, w którym od
dwóch dni przebywała nieprzytomna śmiertelniczka.
Kobieta
skinęła na niego, co mogło oznaczać tylko jedno – obudziła się.
Chciał od razu wejść do pomieszczenia,
ale uzdrowicielka zastąpiła mu drogę i spojrzała w oczy, po czym odezwała się:
–
Jest w szoku. Zapewni ją, że nie ma się czego bać i jest bezpieczna. Vidarr
wspomniał, że Król wymazał jej pamięć, więc nie jestem pewna, czy cię rozpozna.
–
Rozumiem.
–
Przyprowadź ją do kuchni, jak tylko się trochę uspokoi.
–
W porządku.
Kobieta westchnęła, po czym oddaliła
się, a Fandral wziął głęboki wdech, po czym otworzył drzwi.
***
Siedziała skulona w rogu łóżka,
obejmując ramionami kolana, Czuła każdy skrawek swojego obolałego ciała. Minęło
tylko kilka dni od kiedy połamano jej kości i naznaczono twarz odrażającym,
krwawym uśmiechem, ale za pomocą magii uzdrowicielskiej Carmen, kości zrosły
się prawidłowo w kilkanaście godzin, a na twarzy dziewczyny powstały dwie
blizny.
Zaciskała spierzchnięte usta, a w
szczypiących oczach pojawiły się łzy. Nie była w stanie się odezwać. Próbowała
sobie coś przypomnieć… cokolwiek, ale nie potrafiła. Wiedziała tylko kilka
rzeczy. Między innymi to, że nazywa się Rebecca Cambrige, ma dziewiętnaście
lat, urodziła się piętnastego sierpnia i była torturowana przez mężczyznę,
który pozostawił blizny na jej twarzy.
Po za tym nic ie mogła sobie… Matt. On mi pomógł.
Nagle drzwi pomieszczenia, w którym się
znajdowała otworzyły się. Jej serce zaczęło szybciej nić i oddech przyspieszył.
Nie miała pojęcia, gdzie jest i kim jest osoba, która właśnie weszła do pokoju.
Bała się. Chciała uciec, ale nie wiedziała jak i dokąd.
Światło z zewnątrz oślepiło ją, ale za
chwilę zniknęło.
***
Król całymi nocami, czyli w czasie, w
którym nie zajmował się sprawami swojego ludu i tym podobnymi, przesiadywał w
bibliotece lub we własnym gabinecie, gdzie najczęściej albo zgłębiał tajemnice
różnorakich ksiąg albo – w tym przypadku – pracował nad sprawą śmiertelniczki w
jego boskiej krainie.
Usunął jej pamięć prawie w stu
procentach, przywrócił dziewczynę, za którą wszyscy tęsknili i ubolewali nad
jej śmiercią, więc po co mu dalej ta mała, żałosna Midgardka? Równie dobrze mógłbym ją oddać na Targ. Może
nie byłoby to zbyt duże wzbogacenie, ale…
Kontemplacje przerwało mu pukanie do
drzwi gabinetu, po którym właśnie krążył.
–
Wejść! – zawołał po asgardzku, a po chwili w pomieszczeniu pojawił się niski
mężczyzna w szatach typowych dla pałacowych medyków, czyli zielony uniform w
zależności od poziomu wykształcenia ze złotymi ornamentami.
–
Panie – pokłonił się – obudziła się.
–
Kto się obudził? – było zbyt późno, aby mógł rozmyślać o kilku rzeczach na raz.
–
Sigyn.
wtorek, 3 lutego 2015
Rozdział 15
Witaaaaam moi drodzy,
Z góry przepraszam, bo tak wiem wiem miał być rozdział w styczniu, ale zastąpiłam go shotem, bo nie byłam w stanie dokończyć rozdziału, ale teraz powróciłam i postaram się 16 też dodać w tym miesiącu. Choć nie obiecuję niestety :/
Proszę o wytykanie błędów
<niepoprawiony>
Enjoy :D
Z góry przepraszam, bo tak wiem wiem miał być rozdział w styczniu, ale zastąpiłam go shotem, bo nie byłam w stanie dokończyć rozdziału, ale teraz powróciłam i postaram się 16 też dodać w tym miesiącu. Choć nie obiecuję niestety :/
Proszę o wytykanie błędów
<niepoprawiony>
Enjoy :D
Czuła chłód, który ją ocucił. Bolała ją
głowa i czuła mdłości. Wzięła kilka głębokich oddechów i otworzyła oczy. Zimno
kamiennego podłoża, na którym klęczała przeszywało jej ciało. Nadgarstki miała
skute ciężkimi, stalowymi kajdanami, których długie łańcuchy przymocowano do
dwóch kolumn po jej obu stronach.
Ubrana
była jedynie w swoje czarne, obcisłe spodnie i białą bokserkę, gdzie przez brak
długich rękawów jej żyło podobne blizny wyraźnie odznaczały się na skórze.
Zadrżała z zimna i rozejrzała się po
małym, słabo oświetlonym przez pochodnie pomieszczeniu. Gładkie, czarne ściany,
po których gdzieniegdzie spływała woda. Nierówny strop, wiszący nad nią. Czuła
się trochę jakby była w jaskini.
Łańcuchy
były prawie sztywne, co oznaczało, że jej ramiona były cały czas rozciągnięte.
Wstrząsnął nią chłód.
Nagle ogromne kamienne wrota,
znajdujące się przed nią otworzyły się. Do środka wkroczyło pięciu mężczyzn.
Rozpoznała ostatniego z nich.
–Anthony?
Powiedziała
cicho słabym głosem, mrużąc oczy, bo ogień kolejnych pochodni raził. Po
wypowiedzeniu jego imienia poczuła uderzenie na twarzy, pod wpływem, którego
odrzuciło jej głowę. Jeden z mężczyzn krzyknął coś do niej w języku, którego
nie rozumiała, ale pomyślała, że lepiej będzie siedzieć cicho. Dobra decyzja.
Zerknęła na Anthony’ego, którego
twarz wrażała znudzenie i pogardę.
Podwinął
rękawy lnianej, czarnej koszuli i powiedział coś do stojących wokół niej
mężczyzn. Skinęli tylko głowami i wyszli z salki przypominającej jaskinię.
Żadne z nich się nie odezwało.
Podszedł
do niej i odgarnął brązowe loki z je twarzy. Miała nikłą nadzieję, że wyciągnie
ją stąd, że ciągle jest po jej stronie. Nigdy nie była w większym błędzie.
–Anthony,
proszę…
–Zamilcz.
Mam dosyć pogrywania z marnymi, słabymi Midgardczykami.
Chciała
móc zrozumieć, o co mu chodzi. Wiedziała tylko, że nie ma sensu sprzeciwiać
się, bo nic tym nie wskóra. Bała się zapytać, czego tak naprawdę od niej
chciał. Wykorzysta cię… Kto miał rację?
Skrzywiła się, słysząc zarozumiały głos podświadomości.
Wrota ponownie otworzyły się. Czworo
mężczyzn wniosło na noszach nieprzytomną, pozbawioną oddechu kobietę. Strach
rozszerzył oczy Rebeccki. Jej oddech przyspieszył wraz z biciem serca. Dobrze
wiedziała, że kobieta jest martwa. Nie chciała nawet myśleć o tym, co się za
chwilę stanie.
–Im
szybciej to załatwimy, tym lepiej.
Powiedział
Anthony, ale to była bardziej uwaga skierowana do samego siebie, niż do
kogokolwiek innego w tym pomieszczeniu.
Pod wpływem paniki Rebecca zaczęła
szarpać łańcuchy, próbując wierzyć, choć przez sekundę, że wyjdzie z tego bez
szwanku.
Anthony
najpierw podszedł do martwej kobiety, która mimo wszystko była piękna.
Ciemnoblond, proste, długie włosy, śliczna lekko podłużna twarz, pełne usta,
prosty nos. Była średniego wzrostu i miała idealną figurę.
Mężczyzna położył dłoń na jej smukłej
szyi, po czym wyszeptał coś w niezrozumiałym dla Rebeccki języku. W
pomieszczeniu panowała kompletna cisza, nie licząc szeptów Anthony’ego.
Przerażająca atmosfera.
Po chwili podszedł do Rebeccki. Jego
twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nie mogła niczego wyczytać, wpatrując się w
niego. Przejechał chłodnymi palcami po jej ręce dokładnie w miejscach, gdzie
widniały żyłopodobne blizny. Przeszył ją niemiły dreszcz i dostała gęsiej
skórki.
Jego
dłoń zatrzymała się na jej szyi tuż pod lewym uchem. Patrzył beznamiętnie w
przerażone oczy dziewczyny, a po chwili zaczął szeptać coś w języku, który cały
czas pozostawał dla Rebeccki zagadką.
Na początku czuła tylko mrowienie na
skórze pod jego palcami. Prawie odetchnęła z ulgą, kiedy nagle tył jej głowy
zaatakował kłujący, przytłaczający ból. Zacisnęła zęby, skuliła się i zacisnęła
pięści. Słyszała, jak krew pulsuje w jej uszach. Po chwili jakaś moc, siła,
cokolwiek, wyprostowało jej plecy i odchyliło głowę do tyłu. Uchyliła usta, ale
nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Nagle poczuła jak od dolnych partii ciała
przepływa zimno. Niczym fala. Pięła się ku górze, a Rebecca już cała drżała z
zimna i strachu. Całkiem znieruchomiała, a z jej nosa, oczu i ust zaczęła
wydobywać się szarobiała mgła.
Anthony
zamilkł. W pomieszczeniu zapanowała kompletna cisza. Dokonywał się rytuał.
Szarobiały obłok stawał się z każdą
chwilą coraz większy. Kiedy osiągnął rozmiar dużej skały, mgła przestala
wydobywać się z Rebeccki w wyniku, czego mięśnie dziewczyny rozluźniły się, a
ona zaczęła głęboko oddychać i nerwowo obserwować to, co się działo.
Chmura
przypominająca jasny dym leniwie przemieszczała się w stronę martwego ciała.
Powoli zaczęła wpełzać w nos, uszy i rozchylone usta pozbawionej oddechu
kobiety. Jej ciało zaczęło drżeć. Oczy otworzyły się ukazując jedynie białka, a
dłonie zacisnęły się na noszach, jakby z obawy, że spadnie.
Pojawił
się oddech. Szybki i płytki. Kobieta nagle poderwała się do siadu i zaczęła
rozglądać się i trząść zdezorientowana. Mamrotała coś pod nosem, a dwóch
mężczyzn stojących przy noszach zaczęło ją uspokajać. Ale nie było to
potrzebne. Kiedy jej wzrok padł na postać Anthony’ego nagle znieruchomiała i
zemdlała.
Dwaj
mężczyźni wynieśli pozbawioną przytomności kobietę, a dwójka została razem z
Anthony’m i Rebeccką.
Nie wiedziała, jak powinna się
zachować. Dwójka strażników, jak podejrzewała, stała za nią, przyglądając się
kajdanom. Wpatrywała się w plecy mężczyzny, który powolnym krokiem podążał do
wrót.
Odezwał
się władczym tonem w języku, który rozumiał on i jego, najwidoczniej,
podwładni. Bez słowa rozkuli dziewczynę, pozwalając jej zmęczonym ramionom
opaść swobodnie.
–Co
się stało? – wyszeptała, patrząc jak Anthony przykłada dłoń do kamiennych
drzwi, a po chwili odwraca się, obdarzając ją znudzonym grymasem.
–Właśnie
przestałaś być potrzebna, moja droga. I tutaj kończy się twoja rola.
–Nie
rozumiem…
–To
dobrze. W takim razie zostało mi mało do posprzątania.
Powiedział
to w tak bezuczuciowy, wręcz bijącym zimnem sposób, że aż zadrżała.
W dłoni dzierżył sztylet. Zaklęciem
otworzył usta dziewczyny i przyłożył stal najpierw do jednego, a potem do
drugiego kącika jej ust lekko je nacinając. Po tym krótkim „zabiegu” schował
broń za pasek.
Przejechał długimi, chudymi palcami
po jej policzku, a jego druga dłoń zawędrowała na kark dziewczyny. Patrzyła na
niego dużymi oczyma, które wyrażały przerażenie, ale nie obchodziło go to.
Wszystko, czego od niej chciał właśnie się dokonało. Teraz musiał tylko
wyrzucić śmieci, po tym całym bałaganie.
Zaczął powoli i dobitnie szeptać
zaklęcie. Jej źrenice zwężyły się. Chciała otworzyć usta i krzyczeć. Pozwolił
jej na to przez chwilę. Krzyczała i wiła się, ale on cały czas mocno trzymał ją
za kark. Małe ranki w kącikach ust zaczęły się rozdzierać, tworząc na jej
twarzy coś w rodzaju dużego, krwawego uśmiechu. Zacisnęła pięści, skuliła się,
napięła wszystkie mięśnie i próbowała w jakikolwiek sposób powstrzymać ból.
Ból, który palił ją od środka. I choć najpierw zaatakował tył głowy z
niewyobrażalną siłą to teraz rozprzestrzenił się i powoli jej ciało zaczęła
ogarniać uczucie jakby ogień trawił wszystkie organy wewnętrzne. Strażnicy
podnieśli ją z podłogi. W tym momencie sprawił, żeby nie potrafiła się ruszać.
Żeby trwała w jednej pozycji niczym posąg.
Mężczyźni w zbrojach odsunęli się, a
ona nie mogła się ruszyć. Nie mogła nawet drgnąć. Nie mogła wydobyć z siebie
choćby najcichszego szeptu. Zaklęcie, które wypowiadał uniemożliwiało jej to.
Z każdą chwilą przyzwyczajała się do
płomienia, obejmującego jej organizm. Nagle usłyszała dźwięk, jakby łamania
grubej gałęzi, lecz sekundę po tym, jak poczuła ból w prawym udzie wiedziała,
że to nie gałąź tylko jej kość.
Łzy zaczęły ściekać dziewczynie po policzkach.
Chciał krzyczeć, rzucać się, robić cokolwiek byle nie trwać bez sensu w jednym
miejscu.
Ta magiczna formułka łamała dwadzieścia
kości, każdą po dwa razy.
Po czwartym pęknięciu Rebecca
straciła przytomność i strażnicy, do tej pory stojący z tyłu musieli ją
podtrzymywać, żeby nie upadła na podłogę.
***
Strażnicy zanieśli kobietę na
noszach do skrzydła szpitalnego. Cały czas była nieprzytomna, ale medycy
musieli wykonać wszelkiego rodzaju badania. Nie często mieli styczność z takimi
przypadkami. Wyleczenie kogoś ze śmiertelnej choroby, to coś do czego iż
zdążyli przywyknąć, ale przywrócenie życia dwumiesięcznemu trupowi… Tego typu
sytuacje nie zdarzały się za często. Prawie wcale.
Na szczęście każdego przyszłego
medyka szkoli się nawet do prawie niemożliwych wypadków. Dzięki temu są w
stanie albo przekazywać samą wiedzę dalej, albo jeżeli zdarzy mu się coś tak
nieoczekiwanego – wiedzę z doświadczeniem, które zdobył.
***
Pierwsze, co poczuła po odzyskaniu
przytomności to ból. Tępy, ale nie aż tak intensywny, jaki czuła wcześniej.
Bolały ją wszystkie kości.
Leżała na skórze jakiegoś obdartego
z niej wcześniej zwierzęcia. Mimo to czuła chłód, bijący od kamiennej podłogi.
Otworzyła oczy. Ciągle przebywała w
groto-podobnym pomieszczeniu, oświetlanym delikatnie przez pochodnie. Szumiało
jej w głowie, kiedy lustrowała wzrokiem czarny strop.
Usłyszała skrzypnięcie, pochodzące
od strony wejścia. Podniosła się lekko, ale ból kości i szum w głowie nasilił
się. Żołądek jej się ścisnął przyprawiając ją o mdłości, więc żeby nie dopuścić
do wymiotów, które na pewno pozbawiłyby ją resztek sił, opadła na futro,
zamykając oczy.
Słyszała stłumione głosy, gdzieś od
strony drzwi, a kiedy poczuła czyjeś dłonie na twarzy i ramionach znów straciła
przytomność.
***
Wyniósł ją stamtąd jak najszybciej z
pomocą napotkanych po drodze znajomych Einherjerów. Wiedział, że ten tyran
przeprowadzi na niej rytuał, który w tym przypadku był wymagany, ale nie
podejrzewał, że przy okazji okaleczy ją i zrobi coś o wiele bardziej
drastycznego, od fizycznego bólu. W końcu można zemdleć i nie czuć nic, a rany
szybko się zagoją, ale sprawa utraty wspomnień to już coś poważnego i dość
dotkliwego. Chyba, że ten dupek zrobił z
niej kolejnego potwora… - pomyślał, w duchu jednak mając nadzieję, że w
najgorszym przypadku przepadła tylko jej pamięć.
Polecił zanieść dziewczynę do
medyczki, ale nie jednej z wielu pałacowych, tylko jednej z tych mieszkających
na odludziu, stosujących tradycyjne metody leczenia.
Na szczęście panowała noc. Jego koń
już czekał osiodłany w stajni na tyłach Pałacu. Nie prosił o dalszą pomoc
Einherjerów. Podziękował za to, co już dla niego zrobili i z nieprzytomną
dziewczyną siedzącą przed nim popędził w stronę lasu. Wiedział dokładnie jaką
drogę wybrać, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
Dzięki jego znajomości terenu i
odpowiednich ludzi, dotarł wraz z nieprzytomną dziewczyną na ogromną willę
wzniesioną w środku lasu. Pomimo całkowitego mroku i bardzo późnej godziny,
dostrzegł światło w jednym z okien.
Uważając na Rebeccę zeskoczył z
siodła, a chwile później jej bezwładne i lekko zmasakrowane ciało spoczywało w
jego silnych ramionach. Nawet nie przywiązywał swojego rumaka do drzewa, czy
gdziekolwiek indziej, ponieważ doskonale wiedział, że jego oddany przyjaciel
będzie na niego czekał mimo wszystko.
Zastukał do drzwi willi pomalowanej
na ciemnobeżowy kolor, z ogromnymi oknami, które jednak zasłonięte były kremowo
piaskowymi firanami. Brązowe dachówki zlewały się kolorystycznie z konarami
drzew gęstego lasu.
Po
chwili w progu pojawiła się, o dziwo, młoda kobieta z długimi, prostymi blond
włosami, błękitnymi oczyma, bardzo delikatnie zadartym nosem i o podłużnej
twarzy. Ubrana była w bladoniebieską suknię, podkreślającą jej obfite piersi i
szczupłą talię.
Mężczyzna uśmiechnął się, widząc ją,
choć mógł przyznać, że zawsze wolał ją nagą, ewentualnie w samej bieliźnie.
–Carmen,
skarbie. – odezwał się w języku asów.
–Śmiesz
się tutaj pojawiać bez mojego zaproszenia? – jej mruczący głos wyrażał teraz
jedynie pogardę do żołnierza, a wzrok jeszcze bardziej potęgował to podejście.
–Myślałem,
że jestem tutaj mile widziany, każdego wieczoru.
Nie
odpowiedziała tylko cofnęła się do środka i chciała zatrzasnąć drzwi przed
nosem Fandrala, ale on zablokował je stopą i powiedział teraz całkiem poważnie:
–Potrzebuję
twojej pomocy. Albo raczej ona potrzebuje…
Carmen
spojrzała na nieprzytomną dziewczynę na rękach wojownika. Wyglądała na
umierającą. Miała bladą skórę, płytki nierówny oddech, stróżka krwi ciekła jej
z kącika ust, a ciało było trochę zniekształcone, bo jej kości zostały
połamane.
–Nie
będę marnować moich leków na kogoś, kto ma minimalne szanse na przeżycie.
Trzeba było ją dobić, zamiast przynosić tutaj i skazywać na dalsze cierpienie.
–Proszę…
Jest dla mnie ważna. Wiem, że jesteś w stanie ją uratować.
Przez
chwilę patrzył błagalnym wzrokiem w jej bijące chłodem oczy, ale w końcu
uzdrowicielka westchnęła ze zrezygnowaniem i wpuściła ich do domu.
***
Znalazł tani pensjonacik w rynku, skąd
miał idealny widok na Pałac. Budynek zbudowany z pomarańczowego materiału
podobnego do cegły o okiennicach z ciemnego drewna wtapiał się w resztę
zabudowań w tym miejscu. Nocą, kiedy stoiska były zamknięte, a sprzedawcy nie
krzyczeli reklamując swoje towary i kupujący ludzie nie śmiali się i nie debatowali
głośno na różne codzienne tematy, plac wyłożony startą już, czerwoną kostką
brukową wyglądał niesamowicie spokojnie. Gałęzie rosnącego na środku ogromnego
jesionu kładły swój cień na opustoszały skwer.
Siedział na parapecie otwartego okna.
Ciepły delikatny wiatr otulał jego ciało niczym koc. Przejechał dłonią po
włosach i odetchnął głęboko miejskim powietrzem. Utkwił wzrok w największym,
najwyższym i najważniejszym budynku i dostrzegł, że tam wrzawa, jaka panuje na
rynku w dzień, w Pałacu jest też w nocy. Ciągle oświetlone pomieszczenia i
zapewne, cały czas grająca muzyka. Życie tam trwało nie dniami, lecz całymi
dobami.
Wyciągnął z paczki, leżącej przed nim
papierosa i odpalił go zapałką. Zaciągnął się i odchylił głowę, opierając ją o
framugę okna. Był cierpliwy. Musiał być. Pragnął zemsty, ale potrzebował
dobrego momentu, aby zacząć działać. Na razie nie mógł zrobić nic, żeby nikt
nie podejrzewał nowego przybysza o cokolwiek, co miałoby się stać. Chciał
sprawiać wrażenie zwykłego podróżnika, przybyłego z gór za stolicą. Nic więcej.
Jeszcze
tylko kilka dni, mój królu. Jak dobrze, że nie wszyscy cię uwielbiają.
Subskrybuj:
Posty (Atom)