Z góry przepraszam, bo tak wiem wiem miał być rozdział w styczniu, ale zastąpiłam go shotem, bo nie byłam w stanie dokończyć rozdziału, ale teraz powróciłam i postaram się 16 też dodać w tym miesiącu. Choć nie obiecuję niestety :/
Proszę o wytykanie błędów
<niepoprawiony>
Enjoy :D
Czuła chłód, który ją ocucił. Bolała ją
głowa i czuła mdłości. Wzięła kilka głębokich oddechów i otworzyła oczy. Zimno
kamiennego podłoża, na którym klęczała przeszywało jej ciało. Nadgarstki miała
skute ciężkimi, stalowymi kajdanami, których długie łańcuchy przymocowano do
dwóch kolumn po jej obu stronach.
Ubrana
była jedynie w swoje czarne, obcisłe spodnie i białą bokserkę, gdzie przez brak
długich rękawów jej żyło podobne blizny wyraźnie odznaczały się na skórze.
Zadrżała z zimna i rozejrzała się po
małym, słabo oświetlonym przez pochodnie pomieszczeniu. Gładkie, czarne ściany,
po których gdzieniegdzie spływała woda. Nierówny strop, wiszący nad nią. Czuła
się trochę jakby była w jaskini.
Łańcuchy
były prawie sztywne, co oznaczało, że jej ramiona były cały czas rozciągnięte.
Wstrząsnął nią chłód.
Nagle ogromne kamienne wrota,
znajdujące się przed nią otworzyły się. Do środka wkroczyło pięciu mężczyzn.
Rozpoznała ostatniego z nich.
–Anthony?
Powiedziała
cicho słabym głosem, mrużąc oczy, bo ogień kolejnych pochodni raził. Po
wypowiedzeniu jego imienia poczuła uderzenie na twarzy, pod wpływem, którego
odrzuciło jej głowę. Jeden z mężczyzn krzyknął coś do niej w języku, którego
nie rozumiała, ale pomyślała, że lepiej będzie siedzieć cicho. Dobra decyzja.
Zerknęła na Anthony’ego, którego
twarz wrażała znudzenie i pogardę.
Podwinął
rękawy lnianej, czarnej koszuli i powiedział coś do stojących wokół niej
mężczyzn. Skinęli tylko głowami i wyszli z salki przypominającej jaskinię.
Żadne z nich się nie odezwało.
Podszedł
do niej i odgarnął brązowe loki z je twarzy. Miała nikłą nadzieję, że wyciągnie
ją stąd, że ciągle jest po jej stronie. Nigdy nie była w większym błędzie.
–Anthony,
proszę…
–Zamilcz.
Mam dosyć pogrywania z marnymi, słabymi Midgardczykami.
Chciała
móc zrozumieć, o co mu chodzi. Wiedziała tylko, że nie ma sensu sprzeciwiać
się, bo nic tym nie wskóra. Bała się zapytać, czego tak naprawdę od niej
chciał. Wykorzysta cię… Kto miał rację?
Skrzywiła się, słysząc zarozumiały głos podświadomości.
Wrota ponownie otworzyły się. Czworo
mężczyzn wniosło na noszach nieprzytomną, pozbawioną oddechu kobietę. Strach
rozszerzył oczy Rebeccki. Jej oddech przyspieszył wraz z biciem serca. Dobrze
wiedziała, że kobieta jest martwa. Nie chciała nawet myśleć o tym, co się za
chwilę stanie.
–Im
szybciej to załatwimy, tym lepiej.
Powiedział
Anthony, ale to była bardziej uwaga skierowana do samego siebie, niż do
kogokolwiek innego w tym pomieszczeniu.
Pod wpływem paniki Rebecca zaczęła
szarpać łańcuchy, próbując wierzyć, choć przez sekundę, że wyjdzie z tego bez
szwanku.
Anthony
najpierw podszedł do martwej kobiety, która mimo wszystko była piękna.
Ciemnoblond, proste, długie włosy, śliczna lekko podłużna twarz, pełne usta,
prosty nos. Była średniego wzrostu i miała idealną figurę.
Mężczyzna położył dłoń na jej smukłej
szyi, po czym wyszeptał coś w niezrozumiałym dla Rebeccki języku. W
pomieszczeniu panowała kompletna cisza, nie licząc szeptów Anthony’ego.
Przerażająca atmosfera.
Po chwili podszedł do Rebeccki. Jego
twarz nie wyrażała żadnych emocji. Nie mogła niczego wyczytać, wpatrując się w
niego. Przejechał chłodnymi palcami po jej ręce dokładnie w miejscach, gdzie
widniały żyłopodobne blizny. Przeszył ją niemiły dreszcz i dostała gęsiej
skórki.
Jego
dłoń zatrzymała się na jej szyi tuż pod lewym uchem. Patrzył beznamiętnie w
przerażone oczy dziewczyny, a po chwili zaczął szeptać coś w języku, który cały
czas pozostawał dla Rebeccki zagadką.
Na początku czuła tylko mrowienie na
skórze pod jego palcami. Prawie odetchnęła z ulgą, kiedy nagle tył jej głowy
zaatakował kłujący, przytłaczający ból. Zacisnęła zęby, skuliła się i zacisnęła
pięści. Słyszała, jak krew pulsuje w jej uszach. Po chwili jakaś moc, siła,
cokolwiek, wyprostowało jej plecy i odchyliło głowę do tyłu. Uchyliła usta, ale
nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Nagle poczuła jak od dolnych partii ciała
przepływa zimno. Niczym fala. Pięła się ku górze, a Rebecca już cała drżała z
zimna i strachu. Całkiem znieruchomiała, a z jej nosa, oczu i ust zaczęła
wydobywać się szarobiała mgła.
Anthony
zamilkł. W pomieszczeniu zapanowała kompletna cisza. Dokonywał się rytuał.
Szarobiały obłok stawał się z każdą
chwilą coraz większy. Kiedy osiągnął rozmiar dużej skały, mgła przestala
wydobywać się z Rebeccki w wyniku, czego mięśnie dziewczyny rozluźniły się, a
ona zaczęła głęboko oddychać i nerwowo obserwować to, co się działo.
Chmura
przypominająca jasny dym leniwie przemieszczała się w stronę martwego ciała.
Powoli zaczęła wpełzać w nos, uszy i rozchylone usta pozbawionej oddechu
kobiety. Jej ciało zaczęło drżeć. Oczy otworzyły się ukazując jedynie białka, a
dłonie zacisnęły się na noszach, jakby z obawy, że spadnie.
Pojawił
się oddech. Szybki i płytki. Kobieta nagle poderwała się do siadu i zaczęła
rozglądać się i trząść zdezorientowana. Mamrotała coś pod nosem, a dwóch
mężczyzn stojących przy noszach zaczęło ją uspokajać. Ale nie było to
potrzebne. Kiedy jej wzrok padł na postać Anthony’ego nagle znieruchomiała i
zemdlała.
Dwaj
mężczyźni wynieśli pozbawioną przytomności kobietę, a dwójka została razem z
Anthony’m i Rebeccką.
Nie wiedziała, jak powinna się
zachować. Dwójka strażników, jak podejrzewała, stała za nią, przyglądając się
kajdanom. Wpatrywała się w plecy mężczyzny, który powolnym krokiem podążał do
wrót.
Odezwał
się władczym tonem w języku, który rozumiał on i jego, najwidoczniej,
podwładni. Bez słowa rozkuli dziewczynę, pozwalając jej zmęczonym ramionom
opaść swobodnie.
–Co
się stało? – wyszeptała, patrząc jak Anthony przykłada dłoń do kamiennych
drzwi, a po chwili odwraca się, obdarzając ją znudzonym grymasem.
–Właśnie
przestałaś być potrzebna, moja droga. I tutaj kończy się twoja rola.
–Nie
rozumiem…
–To
dobrze. W takim razie zostało mi mało do posprzątania.
Powiedział
to w tak bezuczuciowy, wręcz bijącym zimnem sposób, że aż zadrżała.
W dłoni dzierżył sztylet. Zaklęciem
otworzył usta dziewczyny i przyłożył stal najpierw do jednego, a potem do
drugiego kącika jej ust lekko je nacinając. Po tym krótkim „zabiegu” schował
broń za pasek.
Przejechał długimi, chudymi palcami
po jej policzku, a jego druga dłoń zawędrowała na kark dziewczyny. Patrzyła na
niego dużymi oczyma, które wyrażały przerażenie, ale nie obchodziło go to.
Wszystko, czego od niej chciał właśnie się dokonało. Teraz musiał tylko
wyrzucić śmieci, po tym całym bałaganie.
Zaczął powoli i dobitnie szeptać
zaklęcie. Jej źrenice zwężyły się. Chciała otworzyć usta i krzyczeć. Pozwolił
jej na to przez chwilę. Krzyczała i wiła się, ale on cały czas mocno trzymał ją
za kark. Małe ranki w kącikach ust zaczęły się rozdzierać, tworząc na jej
twarzy coś w rodzaju dużego, krwawego uśmiechu. Zacisnęła pięści, skuliła się,
napięła wszystkie mięśnie i próbowała w jakikolwiek sposób powstrzymać ból.
Ból, który palił ją od środka. I choć najpierw zaatakował tył głowy z
niewyobrażalną siłą to teraz rozprzestrzenił się i powoli jej ciało zaczęła
ogarniać uczucie jakby ogień trawił wszystkie organy wewnętrzne. Strażnicy
podnieśli ją z podłogi. W tym momencie sprawił, żeby nie potrafiła się ruszać.
Żeby trwała w jednej pozycji niczym posąg.
Mężczyźni w zbrojach odsunęli się, a
ona nie mogła się ruszyć. Nie mogła nawet drgnąć. Nie mogła wydobyć z siebie
choćby najcichszego szeptu. Zaklęcie, które wypowiadał uniemożliwiało jej to.
Z każdą chwilą przyzwyczajała się do
płomienia, obejmującego jej organizm. Nagle usłyszała dźwięk, jakby łamania
grubej gałęzi, lecz sekundę po tym, jak poczuła ból w prawym udzie wiedziała,
że to nie gałąź tylko jej kość.
Łzy zaczęły ściekać dziewczynie po policzkach.
Chciał krzyczeć, rzucać się, robić cokolwiek byle nie trwać bez sensu w jednym
miejscu.
Ta magiczna formułka łamała dwadzieścia
kości, każdą po dwa razy.
Po czwartym pęknięciu Rebecca
straciła przytomność i strażnicy, do tej pory stojący z tyłu musieli ją
podtrzymywać, żeby nie upadła na podłogę.
***
Strażnicy zanieśli kobietę na
noszach do skrzydła szpitalnego. Cały czas była nieprzytomna, ale medycy
musieli wykonać wszelkiego rodzaju badania. Nie często mieli styczność z takimi
przypadkami. Wyleczenie kogoś ze śmiertelnej choroby, to coś do czego iż
zdążyli przywyknąć, ale przywrócenie życia dwumiesięcznemu trupowi… Tego typu
sytuacje nie zdarzały się za często. Prawie wcale.
Na szczęście każdego przyszłego
medyka szkoli się nawet do prawie niemożliwych wypadków. Dzięki temu są w
stanie albo przekazywać samą wiedzę dalej, albo jeżeli zdarzy mu się coś tak
nieoczekiwanego – wiedzę z doświadczeniem, które zdobył.
***
Pierwsze, co poczuła po odzyskaniu
przytomności to ból. Tępy, ale nie aż tak intensywny, jaki czuła wcześniej.
Bolały ją wszystkie kości.
Leżała na skórze jakiegoś obdartego
z niej wcześniej zwierzęcia. Mimo to czuła chłód, bijący od kamiennej podłogi.
Otworzyła oczy. Ciągle przebywała w
groto-podobnym pomieszczeniu, oświetlanym delikatnie przez pochodnie. Szumiało
jej w głowie, kiedy lustrowała wzrokiem czarny strop.
Usłyszała skrzypnięcie, pochodzące
od strony wejścia. Podniosła się lekko, ale ból kości i szum w głowie nasilił
się. Żołądek jej się ścisnął przyprawiając ją o mdłości, więc żeby nie dopuścić
do wymiotów, które na pewno pozbawiłyby ją resztek sił, opadła na futro,
zamykając oczy.
Słyszała stłumione głosy, gdzieś od
strony drzwi, a kiedy poczuła czyjeś dłonie na twarzy i ramionach znów straciła
przytomność.
***
Wyniósł ją stamtąd jak najszybciej z
pomocą napotkanych po drodze znajomych Einherjerów. Wiedział, że ten tyran
przeprowadzi na niej rytuał, który w tym przypadku był wymagany, ale nie
podejrzewał, że przy okazji okaleczy ją i zrobi coś o wiele bardziej
drastycznego, od fizycznego bólu. W końcu można zemdleć i nie czuć nic, a rany
szybko się zagoją, ale sprawa utraty wspomnień to już coś poważnego i dość
dotkliwego. Chyba, że ten dupek zrobił z
niej kolejnego potwora… - pomyślał, w duchu jednak mając nadzieję, że w
najgorszym przypadku przepadła tylko jej pamięć.
Polecił zanieść dziewczynę do
medyczki, ale nie jednej z wielu pałacowych, tylko jednej z tych mieszkających
na odludziu, stosujących tradycyjne metody leczenia.
Na szczęście panowała noc. Jego koń
już czekał osiodłany w stajni na tyłach Pałacu. Nie prosił o dalszą pomoc
Einherjerów. Podziękował za to, co już dla niego zrobili i z nieprzytomną
dziewczyną siedzącą przed nim popędził w stronę lasu. Wiedział dokładnie jaką
drogę wybrać, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
Dzięki jego znajomości terenu i
odpowiednich ludzi, dotarł wraz z nieprzytomną dziewczyną na ogromną willę
wzniesioną w środku lasu. Pomimo całkowitego mroku i bardzo późnej godziny,
dostrzegł światło w jednym z okien.
Uważając na Rebeccę zeskoczył z
siodła, a chwile później jej bezwładne i lekko zmasakrowane ciało spoczywało w
jego silnych ramionach. Nawet nie przywiązywał swojego rumaka do drzewa, czy
gdziekolwiek indziej, ponieważ doskonale wiedział, że jego oddany przyjaciel
będzie na niego czekał mimo wszystko.
Zastukał do drzwi willi pomalowanej
na ciemnobeżowy kolor, z ogromnymi oknami, które jednak zasłonięte były kremowo
piaskowymi firanami. Brązowe dachówki zlewały się kolorystycznie z konarami
drzew gęstego lasu.
Po
chwili w progu pojawiła się, o dziwo, młoda kobieta z długimi, prostymi blond
włosami, błękitnymi oczyma, bardzo delikatnie zadartym nosem i o podłużnej
twarzy. Ubrana była w bladoniebieską suknię, podkreślającą jej obfite piersi i
szczupłą talię.
Mężczyzna uśmiechnął się, widząc ją,
choć mógł przyznać, że zawsze wolał ją nagą, ewentualnie w samej bieliźnie.
–Carmen,
skarbie. – odezwał się w języku asów.
–Śmiesz
się tutaj pojawiać bez mojego zaproszenia? – jej mruczący głos wyrażał teraz
jedynie pogardę do żołnierza, a wzrok jeszcze bardziej potęgował to podejście.
–Myślałem,
że jestem tutaj mile widziany, każdego wieczoru.
Nie
odpowiedziała tylko cofnęła się do środka i chciała zatrzasnąć drzwi przed
nosem Fandrala, ale on zablokował je stopą i powiedział teraz całkiem poważnie:
–Potrzebuję
twojej pomocy. Albo raczej ona potrzebuje…
Carmen
spojrzała na nieprzytomną dziewczynę na rękach wojownika. Wyglądała na
umierającą. Miała bladą skórę, płytki nierówny oddech, stróżka krwi ciekła jej
z kącika ust, a ciało było trochę zniekształcone, bo jej kości zostały
połamane.
–Nie
będę marnować moich leków na kogoś, kto ma minimalne szanse na przeżycie.
Trzeba było ją dobić, zamiast przynosić tutaj i skazywać na dalsze cierpienie.
–Proszę…
Jest dla mnie ważna. Wiem, że jesteś w stanie ją uratować.
Przez
chwilę patrzył błagalnym wzrokiem w jej bijące chłodem oczy, ale w końcu
uzdrowicielka westchnęła ze zrezygnowaniem i wpuściła ich do domu.
***
Znalazł tani pensjonacik w rynku, skąd
miał idealny widok na Pałac. Budynek zbudowany z pomarańczowego materiału
podobnego do cegły o okiennicach z ciemnego drewna wtapiał się w resztę
zabudowań w tym miejscu. Nocą, kiedy stoiska były zamknięte, a sprzedawcy nie
krzyczeli reklamując swoje towary i kupujący ludzie nie śmiali się i nie debatowali
głośno na różne codzienne tematy, plac wyłożony startą już, czerwoną kostką
brukową wyglądał niesamowicie spokojnie. Gałęzie rosnącego na środku ogromnego
jesionu kładły swój cień na opustoszały skwer.
Siedział na parapecie otwartego okna.
Ciepły delikatny wiatr otulał jego ciało niczym koc. Przejechał dłonią po
włosach i odetchnął głęboko miejskim powietrzem. Utkwił wzrok w największym,
najwyższym i najważniejszym budynku i dostrzegł, że tam wrzawa, jaka panuje na
rynku w dzień, w Pałacu jest też w nocy. Ciągle oświetlone pomieszczenia i
zapewne, cały czas grająca muzyka. Życie tam trwało nie dniami, lecz całymi
dobami.
Wyciągnął z paczki, leżącej przed nim
papierosa i odpalił go zapałką. Zaciągnął się i odchylił głowę, opierając ją o
framugę okna. Był cierpliwy. Musiał być. Pragnął zemsty, ale potrzebował
dobrego momentu, aby zacząć działać. Na razie nie mógł zrobić nic, żeby nikt
nie podejrzewał nowego przybysza o cokolwiek, co miałoby się stać. Chciał
sprawiać wrażenie zwykłego podróżnika, przybyłego z gór za stolicą. Nic więcej.
Jeszcze
tylko kilka dni, mój królu. Jak dobrze, że nie wszyscy cię uwielbiają.