Na samym początku chciałabym powitać Evelyn M, herbatki, ciasteczka? Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej ;)
W ogóle cieszę się, że przybywa mi czytelników ;3 mam świadomość, że jednak jest kilka osób, którym się to podoba. Dziękuję, że jesteście kochani :*
Druga sprawa, miałam przełom, jeżeli chodzi o ten rozdział. Dlaczego? Ponieważ napisałam go w jedną i pół nocy. Dziewięć stron, w tak krótkim czasie, to naprawdę coś, jeżeli chodzi o mnie. ;3 Cieszę się, bo wcześniej wyglądało to mniej więcej tak:
Wena rzucała pomysłami, a mój rozleniwiony umysł odmawiał. Ale biorę się za siebie i postaram się nie robić tak dużych odstępów czasowych pomiędzy rozdziałami. Postaram się, bo od września nowa szkoła, liceum i te sprawy, więc muszę uczyć się od samego początku. *podświadomość podszeptuje* ale na pisanie jest czas nawet na lekcjach.
Ale mogę też raz na jakiś czas zarwać kilka nocy dla tworzenia nowych rozdziałów ;)
Co do gifów to nie mogłam się ogarnąć i wybrać jednego, więęęęęęęęęęęc... xD
Tak wyglądałam, jak sobie uświadomiłam kiedy opublikowałam ostatni shot:
Ostatnio znowu oglądałam Avengersów i stwierdziłam kilka rzeczy.
Po pierwsze: Loki to czyste zło, które jest jednocześnie przerażające i pociągające
Po drugie: tak wygląda jedna z "najbardziej przerażających i opływających seksem" scena:
Po trzecie: Loki w garniturze to mój fetysz *----* moja największa miłość:
Enjoy :D
+Publikuję ten rozdział dzisiaj, ponieważ do dziesiątego sierpnia będę tkwić na bezinternetowym pustkowiu, a nie chciałam robić dużych odstępów pomiędzy rozdziałami. Myślę, że to tyle jeżeli chodzi o informacje. Liczę na wasze szczere komentarze. Pozdrawiam ;)
Rebecca była onieśmielona towarzystwem swojego
uroczego współlokatora. Uśmiechała się za każdym razem, kiedy ten zaczynał coś
opowiadać. Wystarczyło jedno spojrzenie jego pięknych, roześmianych,
zielononiebieskich oczu, żeby zapomniała o najgorszych rzeczach, o których
myślała. Był lekarstwem na wszelkie zło. A dotyk jego ciepłych, cudownych dłoni
był tak kojący, że wiedziała, jakby nie potrzebowała niczego więcej do życia.
Już po dwóch dniach spędzonych u niego, czuła się bezpiecznie i obdarzyła go
niemałym zaufaniem. I za każdym razem, gdy był blisko niej, zapominała o tym,
co jej się przytrafiło, o tym, kogo straciła, o tym, jak szpetne ślady na sobie
nosiła. Nie wiedziała, jak to się dzieje. Według niej, po prostu cała
egzystencja Matta, emanowała tak pozytywną energią, że wystarczyło chwilę przy
nim być, żeby ci się udzieliło.
Siedzieli w salonie na dużej kanapie
przed wygaszonym kominkiem. Wcześniej zjedli na lunch pizzę zrobioną przez
panią Jones, gosposie Matta, który cały czas zachwalał jej umiejętności
kulinarne. W tle leciała muzyka z radia, które wcześniej włączył chłopak.
Rebecca nie rozumiała słów piosenki, którą właśnie puścili, ale wiedziała, że
jest francuska.
Ich spokojne, popołudnie przerwał dzwonek do
drzwi. Matt obdarzył dziewczynę pięknym, szerokim uśmiechem, po czym, wstając,
tylko odezwał się krótko:
-Wybacz mi na chwilkę.
Kiedy Rebecca uśmiechnęła się lekko, poszedł
zobaczyć, kto przyszedł.
Dziewczyna wciągnęła nogi na kanapę i
przyciągnęła kolana do piersi, obejmując je rękoma. Oparła na nich brodę i na
chwilę zamknęła oczy. W domu było tak cicho, że jedyną rzeczą, jaką słyszała
wokół, był jej własny oddech. Wróciła myślami do momentu, w którym była
przytwierdzona do metalowego krzesła, a przed sobą widziała jej wykończonego
przyjaciela. Pamiętała coraz mniej szczegółów. Miał na imię Homer. Miał czarne włosy i był mulatem. Był wyższy ode
mnie i zawsze chodził uśmiechnięty. Ale nie wtedy. Wtedy jego twarz
wyrażała jedynie wycieńczenie i zmęczenie. Jego słowa ciągle odbijały w jej się
uszach, lecz za każdym razem coraz ciszej. Powiedziałem
ci już, martwiłem się… Martwił się o nią. O swoją najlepszą przyjaciółkę. O
swoją bratnią duszę. Lecz ona w tamtej chwili nie zważała na głębie tych słów. Byłeś głupi! Trzeba było…, odpowiedziała
wtedy. Chciała powiedzieć, że trzeba było zostać w Piekle. W miejscu, w którym nikt by go nie skrzywdził. Tam było
bezpiecznie i uważała, że niepotrzebnie się narażał. Chciała mu to powiedzieć,
ale nie zdążyła, bo wtedy do sali przesłuchań wparowali żołnierze wraz z jej
oprawcą i jakąś kobietą, która okazała się wybawczynią Rebeccki. Czarna Żyła,
bo takie miał przezwisko mężczyzna, który postarał się o jej blizny, wydał
wyrok na jej przyjaciela. Wyrok śmierci. Kazał patrzeć jak jej przyjaciel
umiera. I nie mogła go nawet opłakiwać. Nie mogła, ponieważ nie chciała pokazać
temu tyranowi swoich łez. Tego, jak bardzo ją to bolało.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale szybko
zamrugała, odchylając głowę do tyłu, żeby je odpędzić. Wzięła kilka głębokich
oddechów. Do tej pory nie opłakiwała śmierci przyjaciela. Nie wiedziała czemu,
ale miała wrażenie, jakby on jeszcze gdzieś tam był. Że tak naprawdę ta scena
była tylko sennym koszmarem i jej brązowooki przyjaciel żyje i czeka na nią. Ale widziałam, jak pozbawili go życia i
wynosili jego zwłoki…
Jej rozmyślania przerwał odgłos
swobodnych, lekkich kroków Matta. Jeszcze raz zamrugała i opuściła jedną nogę
na podłogę, a na kolanie drugiej ciągle opierała brodę.
Blond chłopak wszedł do pokoju ciągle z tym swoim
promiennym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Trzymał w dłoni kopertę. Usiadł
obok Rebeccki zwrócony przodem do niej.
-Listonosz. Nie spóźnił się. Na szczęście
Wyjaśnił, podając Rebecce kopertę. Była
zaadresowana do niego, ale wzięła ją do ręki.
-Otwórz. Mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci
chłodniejsze dni.
-Nie przeszkadzają…
Odpowiedziała niepewnie. Otworzyła kopertę. W
środku znalazła dwa bilety na samolot. Z Sydney do...
-Dlaczego je kupiłeś?
-Nie chcę, żeby tamten psychopata dalej ci
zagrażał. A nie jesteśmy wcale tak daleko twojego dawnego domu. W każdej chwili
może cię znaleźć. Nie musimy jechać, ale tak byłoby bezpieczniej. Nie tylko dla
ciebie.
Jeszcze raz spojrzała na bilety. Nocny lot. Do
Londynu. To drugi koniec świata, a moi
przyjaciele… „Pewnie i tak już mają cię za martwą.” Podsunęła
podświadomość. I tym razem dziewczyna zgodziła się z tą myślą. Nie miała
kontaktu ze swoimi rówieśnikami od bardzo dawna. Może już nawet wrócili do
domów i zdążyli o niej zapomnieć.
Zacisnęła usta i po chwili odpowiedziała:
-Masz rację. Powinniśmy jechać. Dziękuję.
Chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej, a w jego
oczach zagościły tańczące iskierki. Nachylił się, odbierając od niej bilety.
Jego ciepłe palce zetknęły się z jej i poczuła miłe mrowienie w miejscach, w
których jego skóra dotknęła jej. Do tego po chwili delikatnie musnął ustami jej
policzek.
-Zacznij się pakować, słońce. Za kilka godzin
musimy być na lotnisku.
Dziewczyna poczuła przyjemny dreszcz,
przechodzący po jej ciele. Ciepłe usta Matta trwały przy jej piekącym od zawstydzenia,
ale również z jakiegoś powodu z radości policzku. Tak miękkie i tak słodkie.
Nie odczuwała takiej przyjemności od bardzo dawna. Jej dłonie lekko drżały. Nie wiedząc, co robi, delikatnie odwróciła głowę
w przeciwną stronę od twarzy Matta. Jeszcze przez chwilę czuła jego oddech na
swojej skórze, lecz powoli cofnął się, widząc reakcje dziewczyny.
Chłopak
położył kopertę z biletami na stoliku przed kanapą, po czym powoli wstał.
-Walizkę znajdziesz w szafie. Dasz radę w dwie
godziny, prawda?
-Pewnie. Jeszcze raz dziękuję.
Uśmiech znów zagościł na jego ustach i w oczach.
-Zawsze do usług, kruszynko.
Odwzajemniła uśmiech i jeszcze raz spojrzała na
bilety. Tymczasem Matt już zdążył wejść na górę.
Nie wierzyła, że leci do Londynu z
człowiekiem, którego znała dwa, może trzy dni, ale ufała mu. To dzięki niemu i
Samanthcie teraz nie siedziała przykuta do krzesła i nie cierpiała jeszcze
bardziej. Była ich dłużniczką. I nie miała pojęcia, jak spłacić ten dług. Może
też dlatego zgodziła się z nim lecieć? Może
dlatego zgadzała się na wszystko?
Westchnęła i podniosła się z kanapy. Rzuciła
ostatnie spojrzenie w kierunku biletów i poszła do pokoju przydzielonego jej
przez Matta, żeby się spakować.
Grace
składała namiot z Homerem, kiedy niebo się zachmurzyło i zaczęło mżyć. Rano
postanowili, że chcą jeszcze dzisiaj wyjść z Piekła i najpóźniej w nocy dotrzeć
z powrotem do miasteczka. Tylko Homer przez dłuższą chwilę się z nimi spierał.
-Minął dopiero miesiąc…
Zaczął spokojnym głosem, który miał dać im do
myślenia, że po takim czasie wcale nie jest tak bezpiecznie, jak sobie
wyobrażają, co też im potem powiedział.
-Minął aż ponad miesiąc. Z tego, co wiem, ta
wroga armia nie opanowała więcej miejsc. Wycofali się. Możemy spokojnie wrócić.
Zresztą zapasy się kończą. Musimy się stąd ruszyć
Zadecydował Chris, a Grace i Caroline zgodziły
się z nim, więc Homer był, krótko mówiąc, przegłosowany.
Dziewczyna zauważyła, że mulat od czasu,
kiedy wrócił do przyjaciół, jest inny. Nie
chodziło jej o to, że był trochę zamyślony, bo śmierć jego bratniej duszy to
dość bolesne przeżycie, ale po takim czasie jego stan powinien choć trochę się
poprawić. Tymczasem on stał się bardziej zamknięty w sobie, odnosił się do nich
z większym dystansem, niekiedy aż wiało od niego chłodem. Nie zachowywał się
tak, jak zwykł zachowywać się Homer. Nie emanowała od niego nawet szczypta
radości. Zupełnie nic. Normalnie, jakby
ktoś go podmienił…
Teraz,
kiedy zajmował czymś ręce, wydawał się być na tym bardzo skupiony, ale Grace
wiedziała, że myślał o czymś zupełnie innym. Miał smutny i jednocześnie
obojętny wyraz twarzy. Znowu chodzi o
Rebeccę… Zawsze o nią chodzi. Była zła, ponieważ to na jej ustach ostatnio
spoczywały jego. To po jej ciele błądziły jego dłonie. To przy niej ostatnio
wydawał się zapominać o wszystkim innym.
Chciała
go zapytać, czy nie może już odpuścić sobie Rebeccki i zająć się kimś realnym. W końcu ona jest martwa… Ale nie miała
odwagi. Miała wrażenie, że jak tylko znowu poruszy ten temat, to on znowu skupi
się tylko na tym, co wtedy widział. I
znowu skupi się na niej. A tego nie chciała. Pragnęła, żeby myślał tylko o
niej, żeby to ona była jego światem, żeby kochał ją tak bardzo, jak kochał
Rebeccę.
Skończyli
pakować swoje rzeczy i musieli jeszcze chwilę poczekać na wiecznie
niezorganizowaną Caroline, przyjaciółkę z miasta, więc Grace postanowiła
spróbować rozchmurzyć Homera.
Siedział na jednej z suchych kłód pod
skalną półką, która osłaniała
to miejsce przed deszczem. Znowu wydawał
się być zamyślony.
Dziewczyna powoli podeszła do niego i odezwała
się trochę ciszej niż zwykle, żeby ukryć fakt, że była podenerwowana jego
ciągła „nieobecnością”.
-Hej…
-Hej
Odpowiedział, podnosząc na nią łagodny wzrok.
-Mogę się przysiąść?
Chłopak przesunął się, robiąc jej miejsce, a
Grace usiadła tak blisko niego, że jej udo niemal dotykało jego nogi.
-O czym myślisz?
Zapytała w końcu po chwili ciszy, która między
nimi panowała.
-Mam wrażenie, że wracanie tam, to nie najlepszy
pomysł…
Grace westchnęła prawie z irytacją, ale panowała
nad swoim głosem, który był miły i kojący.
-Wiem, że wspomnienia stamtąd cię bolą, ale to
twój dom. Musisz wrócić. Nie możesz siedzieć całe życie w miejscu, o którym
nikt nie wie.
-To nie o wspomnienia chodzi, Grace… Tylko o złe
przeczucie. Po prostu wydaje mi się, że jak wrócimy, będzie jeszcze gorzej niż
było, zanim uciekliśmy.
Dziewczyna ścisnęła jego dłoń, a mulat w końcu
spojrzał jej w oczy i oparł czoło o jej głowę.
-Po prostu się martwię, że coś może nam się stać
Wyszeptał, po czym odgarnął
niesforny kosmyk włosów z twarzy Grace i delikatnie
złączył ich usta. Dziewczyna odwzajemniła pocałunek, lecz następny już bardziej
namiętnie.
-Idziecie, czy zostajecie w tej dziurze bez
żarcia?
Zawołał Chris, przerywając im. Homer odsunął się
od Grace i splatając palce ich dłoni, wstał,
ciągnąc ją za sobą.
Wzięli swoje plecaki i ruszyli ku olbrzymim,
kamiennym schodom.
Przytulał
ją do siebie. Łzy zdążyły wsiąknąć w jego czarną koszulę. Nie sądził, że jest w
stanie trzymać w ramionach kogoś bez najmniejszej wartości. Jak tylko wrócę to pierwszą rzeczą, jaką
zrobię będzie długi, dezynfekujący prysznic. W tej chwili cieszyła go tylko
jedna rzecz. Trafił idealnie. Odkrył jej największą słabość. I teraz delektował
się tym, do jakiego stanu ją doprowadził. Teraz liczył na poprawną odpowiedź,
którą oczywiście znał.
Jeszcze raz zapytał „Gdzie jest
dziewczyna?”. Podała mu adres, którego się
spodziewał. Uśmiechnął się. Uwielbiał widok
osób, które na co dzień grają twardych, a kiedy on odkrywa ich słabości kulą
się i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Tak bardzo to lubił, jak nie znosił widoku
żebrujących biedaków. Gdyby w młodości
wzięli się za siebie, to teraz nie
zaśmiecaliby ulic swoimi śmierdzącymi, bezużytecznymi cielskami.
Kiedy Samantha uspokoiła się, zażenowana
lekko odsunęła się od mężczyzny. Chciała go o coś poprosić, chodź była prawie
pewna, że „od tak” jej się uda.
-Panie? Czy… Czy mógłbyś mnie odesłać do domu?
Jego zielone oczy zwróciły się na jej zwykłą
służalczą postawę. Spuszczony wzrok, ręce wzdłuż ciała, stopy prosto, przy
sobie.
Wyprostował
się i lekko uśmiechnął. Tak się składało, że Samantha wcześniej była jego
osobistą służką. I to najładniejszą, jaką miał do tej pory. Zbliżył się do
niej. Miała rozpuszczone włosy, więc odgarnął je z jednej strony, za jej ucho.
Dłonie kobiety lekko zadrżały. Zauważył to i jego uśmiech stał się szerszy.
Uwielbiał, kiedy ludzie się go bali.
Używając
telekinezy, wyciągnął poturbowane auto z rowu i korzystając ze swoich
magicznych sztuczek, przywrócił je do idealnego stanu.
-Nie zrobię tego za darmo
Wymruczał, przejeżdżając kciukiem po dolnej
wardze Samanthy. Do jej oczu znów napłynęły łzy. Dobrze wiedziała, co miał na
myśli. Ale problem polegał na tym, że nigdy tego nie chciała. I on to wiedział.
Milczał, więc zapytała cicho, nie
odrywając wzroku od asfaltu:
-Co mam zrobić?
Zbliżył się jeszcze bardziej tak, że ich ciała
się stykały. Stała nieruchomo, dobrze wiedząc, że najmniejszy gest może zmienić
jego zdanie. Zbliżył usta do jej ucha, lekko muskając policzkiem jej skórę i
wyszeptał:
-Doskonale wiesz. Ale tym razem… Z przyjemnością.
Wtedy rozważę twoją prośbę.
Zamrugała, odpędzając łzy i odszeptała:
-Tak, Panie.
Przez te lata służby u niego, nauczyła się jednej
rzeczy. Nie zrobi jej niczego, na co się nie zgodzi, ale później będą tego
konsekwencje. Tym razem chodziło o jej rodzeństwo. Jedyne istnienia, które jej
zostały. Nie mogła sobie pozwolić na odmowę.
Czuła
jego usta przy swojej szyi. Uśmiechał się. Po chwili złożył na niej delikatny
pocałunek, żeby ją rozluźnić, jak to miał w zwyczaju. Położył dłonie na jej
talii i przyciągnął ją do siebie tak, że czuła na podbrzuszu jego nabrzmiałą
męskość. Powoli wsunęła palce pod jego koszule. I wtedy zdecydował się zabrać
ich do samochodu, ale o wiele szybszym sposobem od chodzenia. Magicznym
sposobem.
Już
po chwili byli w zamkniętym aucie. Całkiem nadzy. Ona leżała na tylnych
siedzeniach, a on siedział na niej okrakiem. Pochylił się, zaczął muskać ustami
jej szyje. Jego wargi nigdy nie spoczęły na jej ustach. Nigdy. I nie
zamierzały.
Przesunęła dłonie na jego plecy, kiedy zaczął
całować jej obojczyk. Czuła, że będzie musiała bardzo się postarać, żeby
wydawało się, że robi to z przyjemnością. Musiała się zatracić, żeby osiągnąć
pożądany efekt.
Mieli
tylko bagaż podręczny. Nie to żeby Matt nie miał jak zapłacić za normalny, ale
wolał zaoszczędzić czas i nie pakować walizek do luku bagażowego, a później
czekać na te rzeczy.
Właśnie wsiadali do samolotu. Czekała ich
bardzo długa podróż. Blondyn o pięknym uśmiechu, powiedział Rebecce jeszcze w
domu, żeby wzięła ze sobą kilka książek na drogę. Posłuchała. Wybrała tytuły
„Enklawa”, „Przeminęło z Wiatrem”, a Matt wrzucił jej do torby jeszcze
„Pięćdziesiąt Twarzy Grey’a”. Pozostawiła to bez komentarza.
Rebecca
usiadła przy oknie gdzieś przed prawym skrzydłem, a Matt tuż obok niej. Miała
na sobie wygodne, czarne trampki, jasne jeansowe, obcisłe spodnie z ciemnym,
skórzanym paskiem - który miał srebrną klamrę - czarną bokserkę i grubą,
ciemnozieloną bluzę w kratę.
Przystojny mężczyzna, korzystając z okazji, że
zostało jeszcze trochę czasu do odlotu,
zadzwonił po raz setny dzisiaj do Samanthy. Po dłuższej chwili czekania
usłyszał głęboki, aksamitny, męski głos:
-Słucham?
Nie odpowiedział. Jego oczy otworzyły się jeszcze
szerzej, a serce zabiło trochę szybciej. Odruchowo mocniej ścisnął komórkę. Nie
był w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa.
Usłyszał
westchnięcie w słuchawce, a po chwili krótki urywany sygnał. Powoli odsunął
telefon od ucha, z niedowierzaniem patrząc na wyświetlacz. Widział zdjęcie
ślicznej, brązowowłosej kobiety o czekoladowych oczach.
No to mamy
problem… Zablokował urządzenie i schował je do
kieszeni. Przeczesał włosy palcami, wzdychając. Spojrzał na dziewczynę siedzącą
obok.
-Co się stało?
Zapytała, patrząc mu w oczy. Wyglądała, jakby
naprawdę martwił ją jego stan. Odwrócił wzrok od jej niebieskich oczu i przetarł
twarz dłońmi.
-To nic takiego. Nie mogę się dodzwonić do
Samanthy. Ale może to, dlatego że jest w jakimś miejscu bez zasięgu…
-Na pewno nic jej nie jest.
Uśmiechnął się do niej lekko. Może i nie wiedział,
dlaczego to akurat ten facet miał telefon jego przyjaciółki, ale mógł być
pewien jednego – Samantha musi żyć.
-Na pewno.
Odpowiedział cicho, po czym zatracił się w swoich
myślach, zastanawiając się, co takiego mogło się stać.
Myślałem, że chociaż się odezwie… Trzeba
było nic nie mówić. Położył telefon na desce rozdzielczej pustego
samochodu.
Kilka minut temu odesłał byłą służkę z
powrotem do domu, żeby tylko mieć ją z głowy. Wiedział, gdzie przebywa jego
cel, więc teraz mógł na spokojnie załatwić mniej ważne sprawy.
Jedną z nich była pewna książka. Musiał po nią
wrócić do bazy wojskowej, w której mieszkała Rebecca Cambrige.
Otworzył ciężkie, dębowe drzwi prowadzące
do biblioteczki. Jego oczom ukazał się mały pokoik bez najmniejszego okna. Pod
wszystkimi ścianami ustawiono regały wypełnione różnej wielkości i grubości
książkami. Półki sięgały od ciemnej podłogi wyłożonej ciemnoczerwonym dywanem
ze złotymi wzorami, aż do samego sufitu, z którego zwisały najzwyklejsze kable,
na końcu których przytwierdzona była słabo świecąca żarówka. Na środku pokoiku ustawiono
mały, niski, okrągły, zrobiony z jasnego drewna tak jak regały stoliczek, a tuż
obok niego stary, duży fotel obity, miejscami startą, czerwoną skórą.
Cieszył się tylko z jednej rzeczy, a
mianowicie z tego, że pomieszczenie nie było tak
duże, jak się spodziewał. Lekko popchnął drzwi za sobą, aby je przymknąć. Kiedy
tylko usłyszał głośne uderzenie drewna o drewno, obrócił się. Spodziewał się
widoku zwykłych drzwi, ale zamiast tego ujrzał kolejny regał książek. Ten
różnił się od reszty dwoma rzeczami. Po pierwsze, był przymocowany do drzwi, a
po drugie, mniej więcej w połowie jego wysokości, na prawej krawędzi, znajdował
się mały, wycięty kwadracik ze złotą gałką. A
już myślałem, że będę musiał przesuwać książki, żeby znaleźć tą właściwą i się
stąd wydostać.
Przejrzał wszystkie półki dość szybko,
ale i tak doszedł do wniosku, że tylko przejeżdżając wzrokiem po grzbietach
tych książek, może coś przeoczyć.
Zaczął od półek przytwierdzonych do drzwi. Czytał
każdy tytuł, o ile taki widniał na grzbiecie książki. Jeżeli nie, delikatnie
wysuwał tą „bezimienną” sztukę i patrzył na okładkę, ewentualnie otwierał na
pierwszą stronę.
Po
dwugodzinnych poszukiwaniach zdążył przejrzeć tylko cztery regały, czyli drzwi
i połowę jednej ze ścian.
Przykucnął i sięgnął po kolejną książkę. Była
mała, obłożona twardą, brązową skórą, wyglądała na bardzo starą. Otworzył ją.
Pożółkłe kartki pachniały połączeniem trawiastej nuty i wanilii na bazie
stęchlizny, czyli tak, jak zwykle pachną bardzo stare książki. Na pierwszej
stronie zobaczył runiczny zapis. Ostrożnie przerzucił kolejne dwie kartki na
rozdział pierwszy. Wszystko było zapisane runami. Zapisem wymarłym na Ziemi.
Zapisem jemu znanym.
Uśmiechnął się na widok znajomych znaków. To był dobry pomysł schować ją tutaj.
Delikatnie
zamknął małą książkę i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni swojego czarnego
płaszcza, po czym wstał i udał się do wyjścia.
Miał już przedmiot, którego szukał, teraz czas na
osobę, której potrzebował. Dostał adres z dokładnym opisem domu, gdzie
znajdowała się owa osóbka. Przypomniał sobie nazwę miasta, ulicy i numer domu.
Skupił się na tym i sięgając do wnętrza swojego mrocznego, skutego lodem serca,
wydobył wiązkę magii, która posłuchała jego myśli i przeniosła go w miejsce, w
którym chciał się znaleźć.
Ukazała
mu się olbrzymia willa, postawiona na klifie. Nie zwracał uwagi na żaden
szczegół. Nie obchodził go szum morza, miał gdzieś otaczającą budynek zieleń,
nie interesowało go, że była dwudziesta trzecia godzina. Po prostu otworzył
furtkę i zapukał do drzwi domu.
Po chwili otworzyła niska kobieta w średnim
wieku. Miała ciemne włosy spięte w ciasny kok i duże oczy patrzące na niego z ciekawością.
-W czym mogę pomóc?
Zapytała, uśmiechając się do mężczyzny, który
niemal natychmiast odpowiedział miłym, łagodnym tonem, odwzajemniając uśmiech:
-Zastałem Rebeccę Cambrige? Jestem Anthony Black,
przyjaciel. Chciałem ją wyciągnąć na kawę.
-Och, przykro mi, kochanie. Musiałeś pomylić
adres. Żadna Rebecca tutaj nigdy nie mieszka.
Używając swojej mocy, z prędkością światła,
mentalnie przeszukał dom. Dziewczyna nie przebywała w środku, ale czuł, że była
tu jeszcze dwie godziny temu.
-Nie sądzę.
Uśmiech zniknął z jego twarzy szybciej, niż się
pojawił, głos zniżył do jego codziennego, nienawistnego tonu. Położył dłoń na
ramieniu kobiety, która momentalnie zesztywniała, sparaliżowana przez jego
magię. Zmusił ją, żeby spojrzała mu w oczy.
Zaczął mówić powoli i dobitnie:
-Jeżeli z własnej woli nie powiesz mi tego, czego
potrzebuję, będę musiał cię do tego zmusić w dość nieprzyjemny sposób.
-Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
-Gdzie jest Rebecca Cambrige?
Spod jego palców wypłynęły wiązki ciemnozielonej
mocy, lecz tym razem widoczne tylko dla niego. Wniknęły w ramię kobiety,
sprawiając, że poczuła ból równy złamanej kości, w miejscu, w którym on trzymał
dłoń. Zielona magia miała na celu wydobycie z tej osoby tego, czego
potrzebował. Informacji, które były mu niezbędne.
Po chwili kobieta zaczęła mówić głosem
przepełnionym odczuwalnym bólem:
-Wyjechała dwie godziny temu na lotnisko.
-Dokąd jest ten lot?
-Do Londynu.
-Z kim?
-Z Mattem Rozenem.
-Opisz go.
-Wysoki, blond włosy, bardzo miły mężczyzna.
Zielononiebieskie oczy, dobrze zbudowany, szczupły.
Zmarszczył brwi, puszczając ramię kobiety, która
momentalnie przestała odczuwać ból. Matt
Rozen, Matt Rozen… Powtarzał w myślach, ale już po kilku sekundach
skojarzył tę osobę. Mógł sobie wymyślić
coś bardziej oryginalnego…
Wrócił
do furtki, zostawiając kobietę w drzwiach willi. Bo co miał z nią niby zrobić?
Może i sam nie należał do młodych, ale w staruszkach raczej nie gustował.
Już po chwili znalazł się na lotnisku. Sprawdził
najbliższy samolot do Londynu. Wystartował
pięć minut temu… Po prostu świetnie. Wspaniale. Czy mogło być lepiej?