sobota, 19 lipca 2014

Rozdział 9

Witam, witam :D
Na samym początku chciałabym powitać Evelyn M, herbatki, ciasteczka? Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej ;)
W ogóle cieszę się, że przybywa mi czytelników ;3 mam świadomość, że jednak jest kilka osób, którym się to podoba. Dziękuję, że jesteście kochani :*

Druga sprawa, miałam przełom, jeżeli chodzi o ten rozdział. Dlaczego? Ponieważ napisałam go w jedną i pół nocy. Dziewięć stron, w tak krótkim czasie, to naprawdę coś, jeżeli chodzi o mnie. ;3 Cieszę się, bo wcześniej wyglądało to mniej więcej tak:

Wena rzucała pomysłami, a mój rozleniwiony umysł odmawiał. Ale biorę się za siebie i postaram się nie robić tak dużych odstępów czasowych pomiędzy rozdziałami. Postaram się, bo od września nowa szkoła, liceum i te sprawy, więc muszę uczyć się od samego początku. *podświadomość podszeptuje* ale na pisanie jest czas nawet na lekcjach.
Ale mogę też raz na jakiś czas zarwać kilka nocy dla tworzenia nowych rozdziałów ;)

Co do gifów to nie mogłam się ogarnąć i wybrać jednego, więęęęęęęęęęęc... xD
Tak wyglądałam, jak sobie uświadomiłam kiedy opublikowałam ostatni shot:


Ostatnio znowu oglądałam Avengersów i stwierdziłam kilka rzeczy.
Po pierwsze: Loki to czyste zło, które jest jednocześnie przerażające i pociągające


Po drugie: tak wygląda jedna z "najbardziej przerażających i opływających seksem" scena:


Po trzecie: Loki w garniturze to mój fetysz *----* moja największa miłość:




Enjoy :D

+Publikuję ten rozdział dzisiaj, ponieważ do dziesiątego sierpnia będę tkwić na bezinternetowym pustkowiu, a nie chciałam robić dużych odstępów pomiędzy rozdziałami. Myślę, że to tyle jeżeli chodzi o informacje. Liczę na wasze szczere komentarze. Pozdrawiam ;)






         Rebecca była onieśmielona towarzystwem swojego uroczego współlokatora. Uśmiechała się za każdym razem, kiedy ten zaczynał coś opowiadać. Wystarczyło jedno spojrzenie jego pięknych, roześmianych, zielononiebieskich oczu, żeby zapomniała o najgorszych rzeczach, o których myślała. Był lekarstwem na wszelkie zło. A dotyk jego ciepłych, cudownych dłoni był tak kojący, że wiedziała, jakby nie potrzebowała niczego więcej do życia. Już po dwóch dniach spędzonych u niego, czuła się bezpiecznie i obdarzyła go niemałym zaufaniem. I za każdym razem, gdy był blisko niej, zapominała o tym, co jej się przytrafiło, o tym, kogo straciła, o tym, jak szpetne ślady na sobie nosiła. Nie wiedziała, jak to się dzieje. Według niej, po prostu cała egzystencja Matta, emanowała tak pozytywną energią, że wystarczyło chwilę przy nim być, żeby ci się udzieliło.
Siedzieli w salonie na dużej kanapie przed wygaszonym kominkiem. Wcześniej zjedli na lunch pizzę zrobioną przez panią Jones, gosposie Matta, który cały czas zachwalał jej umiejętności kulinarne. W tle leciała muzyka z radia, które wcześniej włączył chłopak. Rebecca nie rozumiała słów piosenki, którą właśnie puścili, ale wiedziała, że jest francuska.
Ich spokojne, popołudnie przerwał dzwonek do drzwi. Matt obdarzył dziewczynę pięknym, szerokim uśmiechem, po czym, wstając, tylko odezwał się krótko:
-Wybacz mi na chwilkę.
Kiedy Rebecca uśmiechnęła się lekko, poszedł zobaczyć, kto przyszedł.
Dziewczyna wciągnęła nogi na kanapę i przyciągnęła kolana do piersi, obejmując je rękoma. Oparła na nich brodę i na chwilę zamknęła oczy. W domu było tak cicho, że jedyną rzeczą, jaką słyszała wokół, był jej własny oddech. Wróciła myślami do momentu, w którym była przytwierdzona do metalowego krzesła, a przed sobą widziała jej wykończonego przyjaciela. Pamiętała coraz mniej szczegółów. Miał na imię Homer. Miał czarne włosy i był mulatem. Był wyższy ode mnie i zawsze chodził uśmiechnięty. Ale nie wtedy. Wtedy jego twarz wyrażała jedynie wycieńczenie i zmęczenie. Jego słowa ciągle odbijały w jej się uszach, lecz za każdym razem coraz ciszej. Powiedziałem ci już, martwiłem się… Martwił się o nią. O swoją najlepszą przyjaciółkę. O swoją bratnią duszę. Lecz ona w tamtej chwili nie zważała na głębie tych słów. Byłeś głupi! Trzeba było…, odpowiedziała wtedy. Chciała powiedzieć, że trzeba było zostać w Piekle. W miejscu, w  którym nikt by go nie skrzywdził. Tam było bezpiecznie i uważała, że niepotrzebnie się narażał. Chciała mu to powiedzieć, ale nie zdążyła, bo wtedy do sali przesłuchań wparowali żołnierze wraz z jej oprawcą i jakąś kobietą, która okazała się wybawczynią Rebeccki. Czarna Żyła, bo takie miał przezwisko mężczyzna, który postarał się o jej blizny, wydał wyrok na jej przyjaciela. Wyrok śmierci. Kazał patrzeć jak jej przyjaciel umiera. I nie mogła go nawet opłakiwać. Nie mogła, ponieważ nie chciała pokazać temu tyranowi swoich łez. Tego, jak bardzo ją to bolało.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale szybko zamrugała, odchylając głowę do tyłu, żeby je odpędzić. Wzięła kilka głębokich oddechów. Do tej pory nie opłakiwała śmierci przyjaciela. Nie wiedziała czemu, ale miała wrażenie, jakby on jeszcze gdzieś tam był. Że tak naprawdę ta scena była tylko sennym koszmarem i jej brązowooki przyjaciel żyje i czeka na nią. Ale widziałam, jak pozbawili go życia i wynosili jego zwłoki…
Jej rozmyślania przerwał odgłos swobodnych, lekkich kroków Matta. Jeszcze raz zamrugała i opuściła jedną nogę na podłogę, a na kolanie drugiej ciągle opierała brodę.
Blond chłopak wszedł do pokoju ciągle z tym swoim promiennym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Trzymał w dłoni kopertę. Usiadł obok Rebeccki zwrócony przodem do niej.
-Listonosz. Nie spóźnił się. Na szczęście
Wyjaśnił, podając Rebecce kopertę. Była zaadresowana do niego, ale wzięła ją do ręki.
-Otwórz. Mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci chłodniejsze dni.
-Nie przeszkadzają…
Odpowiedziała niepewnie. Otworzyła kopertę. W środku znalazła dwa bilety na samolot. Z Sydney do...
-Dlaczego je kupiłeś?
-Nie chcę, żeby tamten psychopata dalej ci zagrażał. A nie jesteśmy wcale tak daleko twojego dawnego domu. W każdej chwili może cię znaleźć. Nie musimy jechać, ale tak byłoby bezpieczniej. Nie tylko dla ciebie.
Jeszcze raz spojrzała na bilety. Nocny lot. Do Londynu. To drugi koniec świata, a moi przyjaciele… „Pewnie i tak już mają cię za martwą.” Podsunęła podświadomość. I tym razem dziewczyna zgodziła się z tą myślą. Nie miała kontaktu ze swoimi rówieśnikami od bardzo dawna. Może już nawet wrócili do domów i zdążyli o niej zapomnieć.
Zacisnęła usta i po chwili odpowiedziała:
-Masz rację. Powinniśmy jechać. Dziękuję.
Chłopak uśmiechnął się jeszcze szerzej, a w jego oczach zagościły tańczące iskierki. Nachylił się, odbierając od niej bilety. Jego ciepłe palce zetknęły się z jej i poczuła miłe mrowienie w miejscach, w których jego skóra dotknęła jej. Do tego po chwili delikatnie musnął ustami jej policzek.
-Zacznij się pakować, słońce. Za kilka godzin musimy być na lotnisku.
Dziewczyna poczuła przyjemny dreszcz, przechodzący po jej ciele. Ciepłe usta Matta trwały przy jej piekącym od zawstydzenia, ale również z jakiegoś powodu z radości policzku. Tak miękkie i tak słodkie. Nie odczuwała takiej przyjemności od bardzo dawna. Jej dłonie lekko drżały. Nie wiedząc, co robi, delikatnie odwróciła głowę w przeciwną stronę od twarzy Matta. Jeszcze przez chwilę czuła jego oddech na swojej skórze, lecz powoli cofnął się, widząc reakcje dziewczyny.
         Chłopak położył kopertę z biletami na stoliku przed kanapą, po czym powoli wstał.
-Walizkę znajdziesz w szafie. Dasz radę w dwie godziny, prawda?
-Pewnie. Jeszcze raz dziękuję.
Uśmiech znów zagościł na jego ustach i w oczach.
-Zawsze do usług, kruszynko.
Odwzajemniła uśmiech i jeszcze raz spojrzała na bilety. Tymczasem Matt już zdążył wejść na górę.
Nie wierzyła, że leci do Londynu z człowiekiem, którego znała dwa, może trzy dni, ale ufała mu. To dzięki niemu i Samanthcie teraz nie siedziała przykuta do krzesła i nie cierpiała jeszcze bardziej. Była ich dłużniczką. I nie miała pojęcia, jak spłacić ten dług. Może też dlatego zgodziła się z nim lecieć? Może dlatego zgadzała się na wszystko?
         Westchnęła i podniosła się z kanapy. Rzuciła ostatnie spojrzenie w kierunku biletów i poszła do pokoju przydzielonego jej przez Matta, żeby się spakować.

         Grace składała namiot z Homerem, kiedy niebo się zachmurzyło i zaczęło mżyć. Rano postanowili, że chcą jeszcze dzisiaj wyjść z Piekła i najpóźniej w nocy dotrzeć z powrotem do miasteczka. Tylko Homer przez dłuższą chwilę się z nimi spierał.
-Minął dopiero miesiąc…
Zaczął spokojnym głosem, który miał dać im do myślenia, że po takim czasie wcale nie jest tak bezpiecznie, jak sobie wyobrażają, co też im potem powiedział.
-Minął aż ponad miesiąc. Z tego, co wiem, ta wroga armia nie opanowała więcej miejsc. Wycofali się. Możemy spokojnie wrócić. Zresztą zapasy się kończą. Musimy się stąd ruszyć
Zadecydował Chris, a Grace i Caroline zgodziły się z nim, więc Homer był, krótko mówiąc, przegłosowany.
Dziewczyna zauważyła, że mulat od czasu, kiedy wrócił do przyjaciół, jest inny. Nie chodziło jej o to, że był trochę zamyślony, bo śmierć jego bratniej duszy to dość bolesne przeżycie, ale po takim czasie jego stan powinien choć trochę się poprawić. Tymczasem on stał się bardziej zamknięty w sobie, odnosił się do nich z większym dystansem, niekiedy aż wiało od niego chłodem. Nie zachowywał się tak, jak zwykł zachowywać się Homer. Nie emanowała od niego nawet szczypta radości. Zupełnie nic. Normalnie, jakby ktoś go podmienił…
         Teraz, kiedy zajmował czymś ręce, wydawał się być na tym bardzo skupiony, ale Grace wiedziała, że myślał o czymś zupełnie innym. Miał smutny i jednocześnie obojętny wyraz twarzy. Znowu chodzi o Rebeccę… Zawsze o nią chodzi. Była zła, ponieważ to na jej ustach ostatnio spoczywały jego. To po jej ciele błądziły jego dłonie. To przy niej ostatnio wydawał się zapominać o wszystkim innym.
         Chciała go zapytać, czy nie może już odpuścić sobie Rebeccki i zająć się kimś realnym. W końcu ona jest martwa… Ale nie miała odwagi. Miała wrażenie, że jak tylko znowu poruszy ten temat, to on znowu skupi się tylko na tym, co wtedy widział. I znowu skupi się na niej. A tego nie chciała. Pragnęła, żeby myślał tylko o niej, żeby to ona była jego światem, żeby kochał ją tak bardzo, jak kochał Rebeccę.
         Skończyli pakować swoje rzeczy i musieli jeszcze chwilę poczekać na wiecznie niezorganizowaną Caroline, przyjaciółkę z miasta, więc Grace postanowiła spróbować rozchmurzyć Homera.
Siedział na jednej z suchych kłód pod skalną półką, która osłaniała to miejsce przed deszczem. Znowu wydawał się być zamyślony.
Dziewczyna powoli podeszła do niego i odezwała się trochę ciszej niż zwykle, żeby ukryć fakt, że była podenerwowana jego ciągła „nieobecnością”.
-Hej…
-Hej
Odpowiedział, podnosząc na nią łagodny wzrok.
-Mogę się przysiąść?
Chłopak przesunął się, robiąc jej miejsce, a Grace usiadła tak blisko niego, że jej udo niemal dotykało jego nogi.
-O czym myślisz?
Zapytała w końcu po chwili ciszy, która między nimi panowała.
-Mam wrażenie, że wracanie tam, to nie najlepszy pomysł…
Grace westchnęła prawie z irytacją, ale panowała nad swoim głosem, który był miły i kojący.
-Wiem, że wspomnienia stamtąd cię bolą, ale to twój dom. Musisz wrócić. Nie możesz siedzieć całe życie w miejscu, o którym nikt nie wie.
-To nie o wspomnienia chodzi, Grace… Tylko o złe przeczucie. Po prostu wydaje mi się, że jak wrócimy, będzie jeszcze gorzej niż było, zanim uciekliśmy.
Dziewczyna ścisnęła jego dłoń, a mulat w końcu spojrzał jej w oczy i oparł czoło o jej głowę.
-Po prostu się martwię, że coś może nam się stać
Wyszeptał, po czym odgarnął niesforny kosmyk włosów z twarzy Grace i delikatnie złączył ich usta. Dziewczyna odwzajemniła pocałunek, lecz następny już bardziej namiętnie.
-Idziecie, czy zostajecie w tej dziurze bez żarcia?
Zawołał Chris, przerywając im. Homer odsunął się od Grace i splatając palce ich dłoni, wstał, ciągnąc ją za sobą.
Wzięli swoje plecaki i ruszyli ku olbrzymim, kamiennym schodom.

         Przytulał ją do siebie. Łzy zdążyły wsiąknąć w jego czarną koszulę. Nie sądził, że jest w stanie trzymać w ramionach kogoś bez najmniejszej wartości. Jak tylko wrócę to pierwszą rzeczą, jaką zrobię będzie długi, dezynfekujący prysznic. W tej chwili cieszyła go tylko jedna rzecz. Trafił idealnie. Odkrył jej największą słabość. I teraz delektował się tym, do jakiego stanu ją doprowadził. Teraz liczył na poprawną odpowiedź, którą oczywiście znał.
Jeszcze raz zapytał „Gdzie jest dziewczyna?”. Podała mu adres, którego się spodziewał. Uśmiechnął się. Uwielbiał widok osób, które na co dzień grają twardych, a kiedy on odkrywa ich słabości kulą się i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Tak bardzo to lubił, jak nie znosił widoku żebrujących biedaków. Gdyby w młodości wzięli się za siebie, to teraz nie zaśmiecaliby ulic swoimi śmierdzącymi, bezużytecznymi cielskami.
Kiedy Samantha uspokoiła się, zażenowana lekko odsunęła się od mężczyzny. Chciała go o coś poprosić, chodź była prawie pewna, że „od tak” jej się uda.
-Panie? Czy… Czy mógłbyś mnie odesłać do domu?
Jego zielone oczy zwróciły się na jej zwykłą służalczą postawę. Spuszczony wzrok, ręce wzdłuż ciała, stopy prosto, przy sobie.
         Wyprostował się i lekko uśmiechnął. Tak się składało, że Samantha wcześniej była jego osobistą służką. I to najładniejszą, jaką miał do tej pory. Zbliżył się do niej. Miała rozpuszczone włosy, więc odgarnął je z jednej strony, za jej ucho. Dłonie kobiety lekko zadrżały. Zauważył to i jego uśmiech stał się szerszy. Uwielbiał, kiedy ludzie się go bali.
         Używając telekinezy, wyciągnął poturbowane auto z rowu i korzystając ze swoich magicznych sztuczek, przywrócił je do idealnego stanu.
-Nie zrobię tego za darmo
Wymruczał, przejeżdżając kciukiem po dolnej wardze Samanthy. Do jej oczu znów napłynęły łzy. Dobrze wiedziała, co miał na myśli. Ale problem polegał na tym, że nigdy tego nie chciała. I on to wiedział.
Milczał, więc zapytała cicho, nie odrywając wzroku od asfaltu:
-Co mam zrobić?
Zbliżył się jeszcze bardziej tak, że ich ciała się stykały. Stała nieruchomo, dobrze wiedząc, że najmniejszy gest może zmienić jego zdanie. Zbliżył usta do jej ucha, lekko muskając policzkiem jej skórę i wyszeptał:
-Doskonale wiesz. Ale tym razem… Z przyjemnością. Wtedy rozważę twoją prośbę.
Zamrugała, odpędzając łzy i odszeptała:
-Tak, Panie.
Przez te lata służby u niego, nauczyła się jednej rzeczy. Nie zrobi jej niczego, na co się nie zgodzi, ale później będą tego konsekwencje. Tym razem chodziło o jej rodzeństwo. Jedyne istnienia, które jej zostały. Nie mogła sobie pozwolić na odmowę.
         Czuła jego usta przy swojej szyi. Uśmiechał się. Po chwili złożył na niej delikatny pocałunek, żeby ją rozluźnić, jak to miał w zwyczaju. Położył dłonie na jej talii i przyciągnął ją do siebie tak, że czuła na podbrzuszu jego nabrzmiałą męskość. Powoli wsunęła palce pod jego koszule. I wtedy zdecydował się zabrać ich do samochodu, ale o wiele szybszym sposobem od chodzenia. Magicznym sposobem.
         Już po chwili byli w zamkniętym aucie. Całkiem nadzy. Ona leżała na tylnych siedzeniach, a on siedział na niej okrakiem. Pochylił się, zaczął muskać ustami jej szyje. Jego wargi nigdy nie spoczęły na jej ustach. Nigdy. I nie zamierzały.
Przesunęła dłonie na jego plecy, kiedy zaczął całować jej obojczyk. Czuła, że będzie musiała bardzo się postarać, żeby wydawało się, że robi to z przyjemnością. Musiała się zatracić, żeby osiągnąć pożądany efekt.

         Mieli tylko bagaż podręczny. Nie to żeby Matt nie miał jak zapłacić za normalny, ale wolał zaoszczędzić czas i nie pakować walizek do luku bagażowego, a później czekać na te rzeczy.
Właśnie wsiadali do samolotu. Czekała ich bardzo długa podróż. Blondyn o pięknym uśmiechu, powiedział Rebecce jeszcze w domu, żeby wzięła ze sobą kilka książek na drogę. Posłuchała. Wybrała tytuły „Enklawa”, „Przeminęło z Wiatrem”, a Matt wrzucił jej do torby jeszcze „Pięćdziesiąt Twarzy Grey’a”. Pozostawiła to bez komentarza.
         Rebecca usiadła przy oknie gdzieś przed prawym skrzydłem, a Matt tuż obok niej. Miała na sobie wygodne, czarne trampki, jasne jeansowe, obcisłe spodnie z ciemnym, skórzanym paskiem - który miał srebrną klamrę - czarną bokserkę i grubą, ciemnozieloną bluzę w kratę.
Przystojny mężczyzna, korzystając z okazji, że zostało jeszcze trochę czasu do odlotu, zadzwonił po raz setny dzisiaj do Samanthy. Po dłuższej chwili czekania usłyszał głęboki, aksamitny, męski głos:
-Słucham?
Nie odpowiedział. Jego oczy otworzyły się jeszcze szerzej, a serce zabiło trochę szybciej. Odruchowo mocniej ścisnął komórkę. Nie był w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa.
         Usłyszał westchnięcie w słuchawce, a po chwili krótki urywany sygnał. Powoli odsunął telefon od ucha, z niedowierzaniem patrząc na wyświetlacz. Widział zdjęcie ślicznej, brązowowłosej kobiety o czekoladowych oczach.
No to mamy problem… Zablokował urządzenie i schował je do kieszeni. Przeczesał włosy palcami, wzdychając. Spojrzał na dziewczynę siedzącą obok.
-Co się stało?
Zapytała, patrząc mu w oczy. Wyglądała, jakby naprawdę martwił ją jego stan. Odwrócił wzrok od jej niebieskich oczu i przetarł twarz dłońmi.
-To nic takiego. Nie mogę się dodzwonić do Samanthy. Ale może to, dlatego że jest w jakimś miejscu bez zasięgu…
-Na pewno nic jej nie jest.
Uśmiechnął się do niej lekko. Może i nie wiedział, dlaczego to akurat ten facet miał telefon jego przyjaciółki, ale mógł być pewien jednego – Samantha musi żyć.
-Na pewno.
Odpowiedział cicho, po czym zatracił się w swoich myślach, zastanawiając się, co takiego mogło się stać.

         Myślałem, że chociaż się odezwie… Trzeba było nic nie mówić. Położył telefon na desce rozdzielczej pustego samochodu.
Kilka minut temu odesłał byłą służkę z powrotem do domu, żeby tylko mieć ją z głowy. Wiedział, gdzie przebywa jego cel, więc teraz mógł na spokojnie załatwić mniej ważne sprawy.
Jedną z nich była pewna książka. Musiał po nią wrócić do bazy wojskowej, w której mieszkała Rebecca Cambrige.
Otworzył ciężkie, dębowe drzwi prowadzące do biblioteczki. Jego oczom ukazał się mały pokoik bez najmniejszego okna. Pod wszystkimi ścianami ustawiono regały wypełnione różnej wielkości i grubości książkami. Półki sięgały od ciemnej podłogi wyłożonej ciemnoczerwonym dywanem ze złotymi wzorami, aż do samego sufitu, z którego zwisały najzwyklejsze kable, na końcu których przytwierdzona była słabo świecąca żarówka. Na środku pokoiku ustawiono mały, niski, okrągły, zrobiony z jasnego drewna tak jak regały stoliczek, a tuż obok niego stary, duży fotel obity, miejscami startą, czerwoną skórą.
Cieszył się tylko z jednej rzeczy, a mianowicie z tego, że pomieszczenie nie było tak duże, jak się spodziewał. Lekko popchnął drzwi za sobą, aby je przymknąć. Kiedy tylko usłyszał głośne uderzenie drewna o drewno, obrócił się. Spodziewał się widoku zwykłych drzwi, ale zamiast tego ujrzał kolejny regał książek. Ten różnił się od reszty dwoma rzeczami. Po pierwsze, był przymocowany do drzwi, a po drugie, mniej więcej w połowie jego wysokości, na prawej krawędzi, znajdował się mały, wycięty kwadracik ze złotą gałką. A już myślałem, że będę musiał przesuwać książki, żeby znaleźć tą właściwą i się stąd wydostać.
Przejrzał wszystkie półki dość szybko, ale i tak doszedł do wniosku, że tylko przejeżdżając wzrokiem po grzbietach tych książek, może coś przeoczyć.
Zaczął od półek przytwierdzonych do drzwi. Czytał każdy tytuł, o ile taki widniał na grzbiecie książki. Jeżeli nie, delikatnie wysuwał tą „bezimienną” sztukę i patrzył na okładkę, ewentualnie otwierał na pierwszą stronę.
         Po dwugodzinnych poszukiwaniach zdążył przejrzeć tylko cztery regały, czyli drzwi i połowę jednej ze ścian.
Przykucnął i sięgnął po kolejną książkę. Była mała, obłożona twardą, brązową skórą, wyglądała na bardzo starą. Otworzył ją. Pożółkłe kartki pachniały połączeniem trawiastej nuty i wanilii na bazie stęchlizny, czyli tak, jak zwykle pachną bardzo stare książki. Na pierwszej stronie zobaczył runiczny zapis. Ostrożnie przerzucił kolejne dwie kartki na rozdział pierwszy. Wszystko było zapisane runami. Zapisem wymarłym na Ziemi. Zapisem jemu znanym.
Uśmiechnął się na widok znajomych znaków. To był dobry pomysł schować ją tutaj.
         Delikatnie zamknął małą książkę i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni swojego czarnego płaszcza, po czym wstał i udał się do wyjścia.
Miał już przedmiot, którego szukał, teraz czas na osobę, której potrzebował. Dostał adres z dokładnym opisem domu, gdzie znajdowała się owa osóbka. Przypomniał sobie nazwę miasta, ulicy i numer domu. Skupił się na tym i sięgając do wnętrza swojego mrocznego, skutego lodem serca, wydobył wiązkę magii, która posłuchała jego myśli i przeniosła go w miejsce, w którym chciał się znaleźć.
         Ukazała mu się olbrzymia willa, postawiona na klifie. Nie zwracał uwagi na żaden szczegół. Nie obchodził go szum morza, miał gdzieś otaczającą budynek zieleń, nie interesowało go, że była dwudziesta trzecia godzina. Po prostu otworzył furtkę i zapukał do drzwi domu.
Po chwili otworzyła niska kobieta w średnim wieku. Miała ciemne włosy spięte w ciasny kok i duże oczy patrzące na niego z ciekawością.
-W czym mogę pomóc?
Zapytała, uśmiechając się do mężczyzny, który niemal natychmiast odpowiedział miłym, łagodnym tonem, odwzajemniając uśmiech:
-Zastałem Rebeccę Cambrige? Jestem Anthony Black, przyjaciel. Chciałem ją wyciągnąć na kawę.
-Och, przykro mi, kochanie. Musiałeś pomylić adres. Żadna Rebecca tutaj nigdy nie mieszka.
Używając swojej mocy, z prędkością światła, mentalnie przeszukał dom. Dziewczyna nie przebywała w środku, ale czuł, że była tu jeszcze dwie godziny temu.
-Nie sądzę.
Uśmiech zniknął z jego twarzy szybciej, niż się pojawił, głos zniżył do jego codziennego, nienawistnego tonu. Położył dłoń na ramieniu kobiety, która momentalnie zesztywniała, sparaliżowana przez jego magię. Zmusił ją, żeby spojrzała mu w oczy.
Zaczął mówić powoli i dobitnie:
-Jeżeli z własnej woli nie powiesz mi tego, czego potrzebuję, będę musiał cię do tego zmusić w dość nieprzyjemny sposób.
-Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
-Gdzie jest Rebecca Cambrige?
Spod jego palców wypłynęły wiązki ciemnozielonej mocy, lecz tym razem widoczne tylko dla niego. Wniknęły w ramię kobiety, sprawiając, że poczuła ból równy złamanej kości, w miejscu, w którym on trzymał dłoń. Zielona magia miała na celu wydobycie z tej osoby tego, czego potrzebował. Informacji, które były mu niezbędne.
Po chwili kobieta zaczęła mówić głosem przepełnionym odczuwalnym bólem:
-Wyjechała dwie godziny temu na lotnisko.
-Dokąd jest ten lot?
-Do Londynu.
-Z kim?
-Z Mattem Rozenem.
-Opisz go.
-Wysoki, blond włosy, bardzo miły mężczyzna. Zielononiebieskie oczy, dobrze zbudowany, szczupły.
Zmarszczył brwi, puszczając ramię kobiety, która momentalnie przestała odczuwać ból. Matt Rozen, Matt Rozen… Powtarzał w myślach, ale już po kilku sekundach skojarzył tę osobę. Mógł sobie wymyślić coś bardziej oryginalnego…
         Wrócił do furtki, zostawiając kobietę w drzwiach willi. Bo co miał z nią niby zrobić? Może i sam nie należał do młodych, ale w staruszkach raczej nie gustował.

Już po chwili znalazł się na lotnisku. Sprawdził najbliższy samolot do Londynu. Wystartował pięć minut temu… Po prostu świetnie. Wspaniale. Czy mogło być lepiej?


środa, 9 lipca 2014

Rozdział 8

Witam *wychyla się nieśmiało* może zacznę od małych wyjaśnień? Otóż zdałam sobie sprawę, że ostatni rozdział dodałam pod koniec marca i bardzo za to przepraszam. Oczywiście ósmy rozdział tworzył się cały czas, nie to, że porzucam bloga, czy coś, ale tworzył się ten rozdział i tworzył, w końcu zaginął gdzieś na moim czyszczonym komputerze i musiałam przepisywać połowę z zeszytów, a połowę dopisywać z pamięci. No i oczywiście koniec roku szkolnego, czyli czas poprawiać oceny, więc dzień za dniem kucie i kucie i kucie, więc automatycznie zero czasu na pisanie, czytanie, czy cokolwiek. Ale teraz biorę się za siebie i wszystko nadrabiam.
Ale obiecuję, że postaram się częściej tutaj wpadać

No i oczywiście witam powstałą z martwych, kochaną, najlepszą, genialną Szklankę Mleka za którą bardzo tęskniłam <3 Brakowało mi naszego hejtowania rozryczanej Elki xD już biegnę nadrabiać Twojego bloga :3

A co do komentarzy, to coś się dzieje i nie mogę na nie na razie odpisywać, ale postaram się to rozgryźć jak najszybciej.

No i jeszcze szybko i ogólnie uważam ten rozdział za lepszy od poprzedniego, ale ocenę pozostawiam Wam.


Enjoy! ;D
Rozdział poprawiony przez Yin Fortis, dziękuję.



  Rebecca przez kilka minut opierała się o drzwi. Nie wiedziała, co ma teraz ze sobą zrobić. Jeszcze nigdy nie czuła się tak bardzo zażenowana daną sytuacją, nigdy wcześniej nie miała takiej olbrzymiej ochoty zapaść się pod ziemię. Po chwili rozległo się pukanie ze środka łazienki, dziewczyna niemal podskoczyła. Usłyszała rozbawiony głos:
–Rebecco? Mogę wyjść?
Zakryła usta dłonią i odsuwając się od drzwi, delikatnie zastukała w nie palcami. Łazienka otworzyła się i wyszedł z niej Matt. Mokre, blond włosy opadały niezdarnie na jego czoło, a roześmianym oczom towarzyszył szczery uśmiech. Mężczyzna był rozbawiony zaistniałą sytuacją. Zawstydzona dziewczyna spojrzała mu w oczy, lecz ułamek sekundy później spuściła wzrok. Nie miała pojęcia, jak powinna się zachować. Miała wrażenie, że mogłaby jednocześnie płakać i się śmiać.
–Przepraszam… Powinnam była zapukać albo… coś…
Wyjąkała, a uśmiech blondyna zdawał się rosnąć wraz z jego rozbawieniem.
–Pierwszy raz nakrywasz kogoś na nocnym prysznicu?
Wiedział, że onieśmiela dziewczynę, która teraz krótko się zaśmiała.
–Wybacz…
Powiedziała już trochę pewniej.
–W porządku. Na twoim miejscu, zamiast zamykać drzwi, dołączyłbym do osoby pod prysznicem.
Obdarzył ją pięknym uśmiechem, który odwzajemniła i będąc już pewniejszą siebie, odpowiedziała, żartując:
–Może następnym razem… Chciałam tylko przemyć twarz, wiesz…
–Jasne. Pokażę ci, jak ustawić prysznic.
–Okej.
Oboje weszli do kabiny prysznicowej, a Matt zaczął szybko objaśniać Rebecce, co powinna nacisnąć, żeby ustawić temperaturę i ciśnienie wody. Kiedy blondyn zaczął się wycofywać, jego plecy trafiły na drzwiczki kabiny. Odwrócił się i chciał je otworzyć, kilkukrotnie.
–Zatrzasnęły się.
Mężczyzna wydobył komórkę z kieszeni dresów i w tym momencie prysznic uruchomił się. Natychmiast oboje poczuli na sobie zimny strumień wody. Dziewczyna pisnęła zaskoczona i spojrzała na trochę zirytowanego mężczyznę, który westchnął, narzekając, że sprzęt znowu się psuje. Ale kiedy spojrzał w oczy Rebeccki, oboje wybuchli śmiechem.
–Jakieś pomysły, jak się stąd wydostać?
Zapytał, patrząc na osiemnastolatkę, która tylko przecząco pokręciła głową. Po dwóch minutach oboje byli przemoknięci do suchej nitki.
–Wiesz… Mimo wszystko ten materiał niczego nie zasłania
Stwierdził, uśmiechając się, a dziewczyna niemal natychmiast odwróciła się do niego plecami.
To się nie dzieje… Pomyślała, krzyżując ręce na piersiach i wbijając wzrok w podłogę.

Uruchomił ścianę z mnóstwem telewizorów, jednocześnie włączając kamery umieszczone w całej bazie. Małe ekrany ukazały puste korytarze i pokoje. Podszedł powoli do odbiorników, zatrzymując wzrok na tym, który przedstawiał samą czerń.
Powinienem to sprawdzić… Pomyślał, lecz chwilę później rzuciło mu się w oczy pomieszczenie pełne książek. Powiedział, że oni ją mają… Czas porządnie przeszukać to miejsce. Odsunął się od telewizorów i chciał się odwrócić i wyjść, ale w ostatniej chwili zauważył małe, błotniste ślady na podłodze prowadzące do lekko uchylonych, stalowych drzwi. Poszedł tropem odcisków o niezidentyfikowanym kształcie i ostrożnie zajrzał do owego pomieszczenia. Jego serce zabiło szybciej, a oczy rozszerzyły się, kiedy zobaczył na środku spiżarni olbrzymią postać pokrytą gęstym, czarnym futrem z wielkimi czerwonymi ślepiami i bliznami na pysku. Było to zwierzę o wielkich kłach, chodzące na czterech łapach o ostrych szponach. Przypominało ziemskiego wilka, ale było o wiele większe. Nagle olbrzymie oczy zwróciły się w jego stronę i nim zdążył zorientować się, co się dzieje, zwierze rzuciło się na niego, wbijając szpony w klatkę piersiową blondyna, powalając go i warcząc przy twarzy.
–Drepa hann.
Usłyszał mroczny, głęboki i wściekły głos wydający na niego wyrok śmierci. Potwór bez wahania zbliżył ostre kły do gardła mężczyzny, który spanikowanym i drżącym głosem niemal wykrzyczał:
–Panie, błagam, oszczędź mnie! Daj mi drugą szansę…
–Drugą szansę?
Zapytał zirytowany głos, po którego słowach rozległ się cichy, wściekły, ironiczny śmiech. Blondyn usłyszał lekkie kroki, ale jak dla niego były głośniejsze od warczenia potwora, którego olbrzymi pysk ciągle znajdował się przy jego szyi. Wysoka postać pochyliła się nad nim i wtedy szalejące ze strachu serce jasnowłosego młodzieńca podeszło mu do gardła. Mężczyzna zaczął mówić na pozór ironicznym, lecz tak naprawdę wściekłym i zawiedzionym głosem:
–Drugą szansę, powiadasz?
–To… To trudna misja, Panie…
Wydukał, nie patrząc w oczy mężczyzny, który powstrzymał potwora słowami:
–Bíddu Fenrir.
Kiedy olbrzymi wilk odsunął kły od skóry przerażonego Blondyna, mężczyzna wysyczał:
–Trudna misja? Trudną misją nazywasz zatrzymanie tutaj jednej, bezbronnej, słabej, śmiertelnej dziewczyny?! Podałem ci wszystko jak na tacy. A ty, zamiast wykorzystać tę sytuację, wszystko spieprzyłeś. I tak po prostu mam ci dać drugą szansę? Jaką mam gwarancję, że tym razem dasz radę? Jaką mam gwarancję, że znowu mnie nie zawiedziesz? Jaką?!
Blond chłopak, pomimo ścisku w gardle, wiedział, że musi odpowiedzieć:
–Przysięgam… Na moje życie, Panie.
Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo i, podnosząc się, odpowiedział całkiem spokojnym głosem:
–Dobrze...
–Dziękuję, Panie.
–…bo to już przyrzekłeś ostatnio. Drepa.
Mroczna postać wydała wyrok na Blondyna, a monstrualna bestia bez wahania wykonała rozkaz i zacisnęła szczęki na gardle przerażonego mężczyzny.
–Nawet nie zdążył krzyknąć… Szkoda.
Czarnowłosy mężczyzna skierował się w stronę wyjścia z podziemnego pomieszczenia, ale kątem oka dostrzegł na ścianie z monitorami jeden czarny ekran. Sprawdził numer kamery i miejsce, w którym powinna się znajdować, po czym opuścił bunkier i udał się do bazy wojskowej.
Wszystko zawsze muszę robić sam. Jak jeden tępy niewolnik, który jeszcze do tego był pieprzonym żołnierzem, nie potrafi wykonać prostego rozkazu, to wszystko się sypie. Gratuluję idealnego wyboru, geniuszu. Lepszych ludzi nie dało się zatrudnić do brudnej roboty.
Otworzył drzwi pokoju, w którym miała znajdować się kamera o zarejestrowanym czarnym obrazie. Jego oczom ukazało się małe, przytulne pomieszczenie z wszechobecnym bałaganem, czyli porozrzucanymi po podłodze, łóżku i krzesłach ubraniami, książkami poniewierającymi się na każdym kroku i różnymi torbami, plecakami. Westchnął, kręcąc głową, patrząc na ten jakby znajomy, ale rozczarowujący widok.
Czyli tak wygląda pokój naszej poszukiwanej. Rozejrzał się po kątach, przy suficie w jednym z nich tkwiła stara kamera, a na niej wisiał jakiś mały, cienki, ciemny kawałek materiału. Wszedł do pokoju, nie zamykając za sobą drzwi i podszedł do urządzenia.
Czy to są… Nie…
Sięgnął po materiał, po czym ściskając go w dłoni, przystawił do nosa i mocno się zaciągnął. Uśmiechnął się i stwierdzając, że to jednak stringi należące do kobiety, której szuka, schował je do kieszeni spodni i opuścił bazę wojskową.


Przez całą noc kierowała się w głąb kontynentu. Była sama, choć proponowano jej eskortę odmówiła. Wiedziała, że na miejscu czekają na nią osoby, które zapewniły jej bezpieczną drogę. Zatrzymała się na małej stacji benzynowej. Ciągle było ciemno, ale gwiazdy zniknęły z nieba, dając znak, że niedługo będzie świtać.
Stacja benzynowa znajdowała się pośrodku pustkowia. Otaczał ją sosnowy las, w którym panowała całkowita cisza. Kobieta wyszła z samochodu i zarzuciła na siebie ciepły sweter. Na dworze, pomimo braku wiatru, było chłodno, więc zatrzaskując za sobą drzwiczki, szybko weszła do budynku. Za ladą stała niska, tęga kobieta o krótkich, prostych, blond włosach. Nosiła okulary, miała lekko zadarty nos i wąskie usta. Samantha zamówiła dużą, waniliową latte, zapłaciła za nią i po otrzymaniu kawy wróciła do samochodu. Postawiła plastikowy kubek na desce rozdzielczej i zapięła pas. Zanim ruszyła ze stacji, sprawdziła, czy ktoś do niej nie dzwonił. Na wyświetlaczu telefonu zobaczyła dwa nieodczytane smsy. Jeden z nich był od Matt’a:
„Nie zgadniesz, z kim właśnie wziąłem prysznic :D”
Co za prostak… Pomyślała. Nie odpisała Matt’owi, ponieważ druga wiadomość została wysłana od osoby, do której jechała:
„Uważaj na drogę. Możesz mieć mały problem.”
„Jadę ostrożnie. Zobaczymy się na miejscu, Pani.” Napisała, po czym położyła komórkę na siedzeniu obok i upijając łyk waniliowej kawy, ruszyła w dalszą drogę. Kierowała się w stronę autostrady. Na ulicy, którą obecnie jechała, nie było żywej duszy. Na dworze ciągle było ciemno, choć niebo powoli się rozjaśniało, a Samantha przeżywała katorgę przejeżdżania po dziurawej, starej drodze otoczonej lasem.
Kilkaset metrów przed zjazdem na autostradę przyśpieszyła, biorąc kolejny łyk gorącej kawy. Czuła się pewnie na tej ostatniej prostej, więc dodała jeszcze więcej gazu i kiedy zostało jej trzysta metrów do zjazdu, nagle znikąd pojawiła się jakaś postać stojąca na środku drogi, idealnie naprzeciwko jej rozpędzonego samochodu. Z całej siły nacisnęła hamulec, ale było już za późno. Chwilę przed zderzeniem Samantha dostrzegła oświetloną światłami samochodu twarz osoby uparcie stojącej na drodze. Poziom jej paniki jeszcze bardziej wzrósł, a strach przeszył jej serce niczym strzała, utkwiwszy w niej tak głęboko, że nie była w stanie się poruszyć, żeby nie poczuć tego jakże wiarygodnego uczucia.
Samochód uderzył w tą postać, po czym, jakby zderzył się z innym pojazdem, zaczął koziołkować po drodze. Samantha czuła się jak w pralce. Raz przyciskało ją do dachu, raz siedziała normalnie i tak w kółko. W końcu zatrzymała się w samochodzie, który leżał kołami do góry w przydrożnym rowie. Wokół niej panowała idealna cisza. Samantha, próbując opanować oddech, zaczęła się zastanawiać, czy jej się nie przywidziało, lecz po chwili rozległ się odgłos czyichś lekkich, powolnych kroków.
Serce kobiety biło rekordy szybkości. Wszędzie poznałaby te kroki. Musiała słuchać ich przez całe życie i zawsze błagała w duchu, żeby tylko ich właściciel miał dobry humor. Jej oddech przyspieszył, kiedy dźwięk ustał tuż przy jej samochodzie. Po chwili drzwiczki po stronie kierowcy zostały brutalnie wyrwane. Samantha krzyknęła zaskoczona, a w jej oczach pojawiły się łzy. Cała drżała ze strachu. Spojrzała w prawo, w stronę wyrwy. Wydawało jej się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Zobaczyła parę zgrabnych nóg w ciemnych, skórzanych spodniach i czarnych butach. Dla niej czas się zatrzymał. Wstrzymała oddech, kiedy postać przykucnęła. Mężczyzna spojrzał na nią wzrokiem pełnym wściekłości i pogardy. Łzy, które gromadziły się w jej oczach, teraz zaczęły spływać po jej twarzy. Mężczyzna szybkim ruchem dłoni wyswobodził ją z pasa bezpieczeństwa.
–Niewolnicza szmata nawet tutaj? Spodziewałem się kogoś ważniejszego
Powiedział, po czym jego smukłe, długie palce zacisnęły się na jej szyi, gwałtownie wyciągając ją ze zniszczonego samochodu.
–Więc i ty sprzeciwiasz się Koronie?!
Wysyczał wściekle przez zaciśnięte zęby.
–Panie… Chcemy pomóc…
–Wyznaczyłem kogoś do tej roboty, a ty się wtrącasz! Mało ci upokorzenia i bólu? Mogę w każdej chwili zapewnić ci więcej wrażeń.
Samantha miała wrażenie, że jej serce zaraz wyskoczy z piersi. Strach ją sparaliżował, nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy.
–Przepraszam, Panie
Wydukała, po czym mężczyzna puścił jej gardło.
Kobieta upadła na ziemię, kaszląc. Przez chwilę miała wrażenie, że ten niespodziewany przybysz pragnie jej natychmiastowej śmierci, lecz on łaknął informacji. Chciał przekonać się, czy była służka wyzna mu prawdę, czy jednak okłamie go z nadzieją, że uda jej się ujść z życiem.
–Po tych wszystkich latach pracy u mnie, obserwacji mojego nastroju i reakcji na głupotę otaczającego mnie społeczeństwa i ślepą nadzieję ludzi, liczę na samą prawdę.
–Kłamca nigdy nie będzie zasługiwał na prawdę, nawet od najgorszego śmiecia.
Mężczyzna, do tej pory przechodzący krótki dystans w tę i z powrotem, teraz zatrzymał się i obrzucił Samanthę pogardliwym, pełnym obrzydzenia i nienawiści spojrzeniem. Widziała też gniew w jego oczach i nie wytrzymując, spuściła wzrok. Lekko zirytowany czarnowłosy mężczyzna chciał przykucnąć naprzeciwko kobiety i zmusić ją, aby patrzyła mu w oczy, lecz po chwili zastanowienia stwierdził, że nie będzie zniżał się do poziomu ludzi jej pokroju. Obrócił się tylko twarzą do niej i mówił dalej:
–Dobrze wiesz, jak skończysz, jeżeli z twoich ust padnie choć jedno kłamstwo, więc lepiej dobrze pomyśl, zanim coś powiesz.
–Twoje groźby nic dla mnie nie znaczą
Odpowiedziała zdecydowanie, utrzymując pozory, że strach choć na chwilę ją opuścił. Lecz mężczyzna tylko zaśmiał się krótko, po czym odpowiedział całkiem poważnym tonem:
–To nie groźby, moja droga. Ja tylko wieszczę twoją przyszłość.
Uśmiechnął się szyderczo, a Samantha, nagle przypominając sobie dawne czasy, straciła resztki pewności siebie. Pamiętała, jak ją traktowano, zanim bardzo czarujący, miły i współczujący obywatel nie uwolnił jej spod jarzma tego tyrana. Pamiętała każdą oznakę niezadowolenia swojego Pana i to, że za każdym razem starała się nie wchodzić z nim w bezpośrednią konfrontację.
–Współpracuj, a kara za opuszczenie królestwa będzie łagodniejsza.
Mężczyzna nie należał do cierpliwych osób, więc jego wypowiedź, choć miała zabrzmieć litościwie, była pełna irytacji przeplatanej ze złością.
–Chcę usłyszeć samą prawdę, bez choćby jednego zająknienia. Masz mówić wszystko, co wiesz. Czy wyraziłem się jasno?
Kobieta pokiwała głową ze spuszczonym wzrokiem i gardłem ściśniętym przez zimne dłonie strachu, a mężczyzna uśmiechnął się szyderczo w reakcji na jej niemą odpowiedź.


Rebecca, ubrana w obcisłe jeansowe spodnie, czarną bokserkę i zarzucony na nią długi, cienki, jasnoszary sweterek z długim rękawem, siedziała przy kuchennym stole, wpatrując się w ostygłą kawę. Na chwilę odsunęła materiał, odsłaniając zgrabną rękę pokrytą ciemnymi, wypukłymi, żyłopodobnymi znamionami. Patrzyła na nie przez kilka sekund, po czym zaciągnęła sweter z powrotem. Nienawidziła patrzeć na te obrzydliwe, jak sądziła, oszpecające „żyły”, ponieważ, kiedy miała je przed oczyma, przypominała jej się sala przesłuchań i widok naprzeciwko niej. Cierpiący, zmęczony Homer. Jej najlepszy przyjaciel w stanie, w jakim nie sądziła, że kiedykolwiek go spotka. A następnym obrazem, któremu towarzyszył ból straty, była scena, w której kilku żołnierzy strzela do wykończonego, ale ciągle dumnego mulata.
Całe życie był cholernie dumny… Aż do końca. Zamrugała, odpędzając łzy, które wezbrały w jej oczach.
Pomyśl o czymś innym… Ponagliła sama siebie, żeby tylko się nie rozpłakać.
Jej myśli zajęła dziewczyna, która zaklinała się, że jest jej siostrą. Rebecca była święcie przekonana, że nie ma siostry ani innej rodziny. Wiedziała, że została adoptowana, ale nie pamiętała przez kogo, nie była w stanie wymienić nazwiska. W jej głowie krążyły wspomnienia różnych twarzy, dziwnie znajomych, ale jednocześnie obcych. No i głosy. Pojawiły się dopiero rano. Jeden z nich, głęboki i rozkazujący, na pewno należący do mężczyzny, wydawał przeróżne rozkazy i odliczał przebiegnięte kilometry. Inny głośny i piskliwy, kobiecy, a może nawet dziecięcy – ciągle na coś narzekał. Jak nie na to, że nie może się spotkać z przyjaciółmi, to na to, że zabrakło orzeszków ziemnych. Ten szczególny dźwięk był podobny do głosu tej dziewczyny, która podawała się za jej siostrę. Tylko wtedy był bardziej zrozpaczony i błagalny…
Reszta tylko coś pomrukiwała, bełkotała niezrozumiale albo śmiała się donośnie. Kojarzyła głosy i twarze, ale nie była w stanie ich ze sobą połączyć. To najbardziej ją frustrowało. Nie wiedziała, co się dzieje.
  Jej przemyślenia przerwał wysoki mężczyzna o blond włosach i idealnie wyrzeźbionym ciele wchodzący do kuchni. Wyglądał i brzmiał na zadowolonego.
–Dzień dobry, słońce.
–Dzień dobry
Odpowiedziała, zdobywając się na lekki uśmiech.
W jej głowie ciągle tkwiła scena z prysznicem. I kiedy tylko patrzyła w te jego piękne, niebieskozielone oczy, widziała w nich dobro, wesołość, czułość, ale również nutkę pewnego rodzaju szaleństwa. Nie była w stanie tylko powiedzieć czy pozytywnego, czy negatywnego. Upiła kolejny łyk kawy i akurat, kiedy Matt przysiadł się do niej, skierowała wzrok na swoje ręce. Może i były przykryte nieprześwitującym materiałem, ale to nie zmieniało faktu, że wiedziała, że ciągle ma na sobie te paskudne znamiona.
–Dobrze spałaś?
Usłyszała łagodny, kojący głos blondyna, po czym spojrzała mu w oczy.
-Całkiem dobrze. A ty?
–Całkiem dobrze.
Uśmiechnął się i puścił do niej oczko, przez co kąciki ust dziewczyny również się podniosły.
–Wiesz… Zastanawia mnie jedna sprawa...
Zaczęła trochę niepewnym tonem.
–Co takiego?
–Dlaczego to robisz?
–Co robię?
–Pozwalasz mi tu mieszkać… Troszczysz się…
–Ponieważ, moja droga, istnieją jeszcze ludzie, którzy lubią pomagać innym całkiem bezinteresownie.
Blondyn obdarzył ją pokrzepiającym uśmiechem i zamknął w swojej dużej, ciepłej dłoni jej dłoń, głaszcząc jej wierzch kciukiem. Rebeccę przeszedł przyjemny dreszcz, a Matt wymruczał:
–Robię to z największą przyjemnością, kruszyno.


Gdzie jest dziewczyna?
Zapytał po raz kolejny, trzymając Samanthę za włosy i przyglądając się jej opuchniętej i lekko zakrwawionej twarzy. Była służka cały czas odmawiała odpowiedzi.
–Sama mnie do tego zmuszasz. Jeżeli do tej pory nie zadziałały na ciebie moje uprzejme prośby, może to zadziała.
Przyciągnął ją do siebie, teraz obejmując ramieniem w talii, a drugą rękę wysunął przed siebie. Rozłożył dłoń tak, jakby czekał, aż ktoś mu coś wręczy. Samantha patrzyła na jego dużą dłoń o zgrabnych, chudych palcach.
Po chwili tuż nad jego skórą pojawił się ciemnozielony dym powoli i z gracją wznoszący się ku niebu. Nagle z dymu zaczęły formować się sylwetki ludzi. Kobieta poznała twarze swojego młodszego brata o smutnych oczach i wychudzonym ciele oraz siostry w jej wieku, która ze łzami w oczach przyciskała chłopca do siebie, jakby myślała, że zamykając w ramionach, mogła uchronić go od wszechobecnego zła.
–Bardzo kochasz pozostałości twojej biednej, małej rodziny, prawda?
Samantha przełknęła nerwowo ślinę, a jej serce jeszcze bardziej przyspieszyło. Mężczyzna szeptał dalej:
–Bardzo za tobą tęsknią… Szkoda by było, gdyby cię już nigdy nie zobaczyli, prawda?
–Mogę za nich umrzeć w każdej chwili
Syknęła, nie odwracając wzroku od realistycznej iluzji.
–Wcale nie musisz
Odpowiedział z uśmiechem na ustach, a po chwili obraz tuż nad jego dłonią drastycznie się zmienił. Samantha ujrzała swojego brata na szubienicy, któremu wielkie ptaki wydziobywały oczy, a obok leżące bezwładnie nagie, sponiewierane, obdarte i okaleczone ciało siostry.
–Teraz będziesz współpracować? Pomyśl, co jest ważniejsze. Jedna, mała śmiertelniczka, czy…
Iluzja znów się zmieniła, teraz przedstawiając jej rodzeństwo śmiejące się i wylegujące na oświetlonej przez słońce łące.
–Szczęście twojej rodziny?
Samantha nawet nie zauważyła, kiedy po jej policzkach zaczęły spływać łzy i odruchowo wtuliła się w mężczyznę stojącego obok niej, po czym zaniosła się szlochem. Czarnowłosy mężczyzna wbrew pozorom przytulił ją do siebie i gładząc jej włosy, zapytał teraz już spokojnym głosem:
–Gdzie znajdę Rebeccę Cambrige?