Witam wszystkich bardzo serdecznie :D
Trochę pisałam ten rozdział i szczerze wyszedł gorzej niż miał ;-; ale mam nadzieję, że jednak wam się spodoba i nie będzie tak nudno ;)
Chwilowo zawiesiłam pracę nad kolejnym rozdziałem, pooooonieważ pracuję nad takim jednym shocikiem, przez którego wczoraj się popłakałam, jak go pisałam. Bogowie, jak dla mnie to jakaś masakra, ale jak tylko skończę to udostępnię Wam go do oceny ;)
A teraz chciałam powitać Błękitną, która jest wspaniałą autorką ;3 - a co do profilu to wybrałam ten z rozszerzonym angielskim, polskim i biologią ;)
Sheere Laufeyson, której bloga zamierzam nadrobić ;)
I Maggie Laufeyson, która chyba pierwszy raz w życiu strzeliła mi taki komentarz xD
Herbatki? Ciasteczko? ;3
Co do prośby Evelyn o śmierć Grace to, szczerze mówiąc zastanawiałam się niedawno nad tym xD
I hmmm czego oni wszyscy chcą od Rebeccki? Spokoooojnie moi drodzy, niedługo dostaną, czegokolwiek potrzebują xd
Em masz swoją rozmowę o spadaniu xD
No i oczywiście dziękuję, za wszystkie Wasze komentarze, które bardzo mnie motywują do dalszej pracy ;3
Czekam na wasze opinie na temat tego wytworu ;)
Tak bardzo niezdecydowana xD
A na koniec moja ulubiona postać ze Strażników Galaktyki - Groot
No i arcik sceny na której się prawie popłakałam:
Enjoy ! ;)
Rebecce wydawało
się, że lot trwał całą wieczność. W cztery godziny skończyła trzy książki,
które miała ze sobą. No, prawie skończyła. Po pierwszych kilku rozdziałach
„Greya” oddała to Mattowi, stwierdzając:
-Sporo
seksu, ale akcja poniżej zera.
Blondwłosy mężczyzna zaśmiał się krótko i
kręcąc głową, jakby niedowierzając, odebrał od niej książkę i schował do swojej
małej walizki. Nie odzywali się do siebie przez większość podróży. Głównie
dlatego, że Rebecca po przeczytaniu tego, co zabrała, najzwyczajniej w świecie
usnęła. No bo co można robić przez dwadzieścia dwie godziny w samolocie?
Kiedy
jego towarzyszka spała, Matt zaczął rozmyślać o ostatnim telefonie, jaki
wykonał w Australii. Dzwonił do swojej przyjaciółki, ale zamiast Samanthy
odebrał… On… Wzdrygał się na sama
myśl o tym mężczyźnie. Nie bał się go. W całym królestwie to właśnie jego
najbardziej nie cierpiał. Od dzieciństwa dokuczał mu razem ze swoimi
przyjaciółmi i sprawiało mu to niemałą przyjemność, podobnie jak reszcie jego znajomych.
Więc dlaczego tak zareagował? Odpowiedź
była prosta. Czasy dzieciństwa minęły. Wszystko się zmieniło. Role się
odwróciły. Teraz to Matt był tym słabszym, tym, na którym tamten facet się
teraz mścił. Ale jako dziecko skąd mógł
wiedzieć, że właśnie coś takiego przyniesie przyszłość? Nigdy nie przypuszczał,
że dzieciak o tak mizernym, wątłym, niepozornym wyglądzie stanie się dobrze
zbudowanym, choć ciągle trochę chudym, wpływowym mężczyzną. Silnym i przepełnionym
nienawiścią i chęcią zemsty na każdym, kto kiedykolwiek go znieważył.
Przez
jego umysł przemknęła myśl: „Ale za co miałby się mścić na Samanthcie?”.
Chwilę się nad tym zastanawiał, a odpowiedź była tak oczywista, że nie wierzył,
że od razu na to nie wpadł. Kobieta była przyjaciółką Matta. Była z nim
powiązana. Ach no tak… Technika
zemsty, według tego mężczyzny nie polegała na bezpośrednim atakowaniu osób,
które mu dokuczyły, lecz na wyniszczaniu ich psychicznie poprzez męki,
cierpienia osób im najbliższych. Samantha kiedyś była służką tamtego „gentlemana”,
który pod wpływem alkoholu oddał ją jakiemuś obleśnemu starcowi. Kiedy Matt się
o tym dowiedział, odkupił kobietę, niczym jakiś towar, od nieprzyzwoitego
faceta - który dniami i nocami korzystał z jej młodego ciała - i uczynił ją
wolną. Niepodlegającą nikomu. Pozwolił jej mieszkać u siebie, dopóki nie
znajdzie, jakiejś pracy. Skorzystała z oferty i przy okazji zaprzyjaźnili się.
Jego
wspominki przerwał dotyk Rebeccki. A tak właściwie to jej głowa, która opadła
na ramię Matta, dziewczyna spała teraz wtulona w niego. Uśmiechnął się lekko i
delikatnie objął ją w talii. Przez te kilka dni spędzonych z nią przyzwyczaił
się do jej towarzystwa, a w jego sercu coś drgnęło, jakby spotkał kogoś, kogo
znał całe życie, potem na jakiś czas się z tą osobą rozstał, a później ten ktoś
wrócił. Czuł, że musi ochronić dziewczynę przed tym niebezpiecznym, nieprzewidywalnym,
okrutnym dupkiem.
Oparł
policzek o jej głowę spoczywającą na jego ramieniu i zamknął oczy, żeby choć
przez chwilę się przespać.
***
Londyn, Londyn, Londyn… I musiał wpaść
akurat na stolice wyspy na drugim końcu tej planety? Świetnie… Po prostu
cudownie… Wysoki mężczyzna o kruczoczarnych włosach związanych na karku w
kitkę, ubrany w eleganckie, czarne buty, garnitur tego samego koloru, białą
koszulę i hebanowy, cienki krawat, krążył nerwowo po peronie. Nie to żeby
czekał na pociąg do jakiegoś konkretnego miejsca, ale nie miał gdzie spokojnie
pomyśleć. A akurat na tym obskurnym, starym peronie z dwoma obdartymi,
drewnianymi ławkami, na którym zatrzymywały się tylko cztery beznadziejne
koleje, nikogo oprócz śmierdzącego, starego, pomarszczonego bezdomnego z długą
białą brodą, śpiącego pod ławką nie było.
Przechadzał
się niespokojnym krokiem po betonowej platformie i myślał gorączkowo, co
powinien zrobić. Najlepiej byłoby jechać
za nimi, ale stąd do Anglii leci się ponad dwadzieścia godzin… Za długo.
Niebo, dotąd błękit usiany dużymi,
białymi chmurami, pomiędzy którymi prześwitywało słońce, teraz zajęły ciemne
obłoki zwiastujące deszcz.
Mógłbym kogoś
wysłać za nimi, bo w końcu nie wszyscy mogą bez ograniczeń włóczyć się po tym
świecie. Ale kogo? Blondasek Lukas, czy tam Edmund, jak wolał, posłużył za
karmę dla Fenrira… Mam nadzieję, że nie dostanie niestrawności od tego śmiecia.
Zatrzymał się na chwilę i wziął głęboki oddech,
po czym popatrzył w niebo. Przez chwilę zastanawiał się, co on tak właściwie
robi na tej małej, żałosnej planecie pełnej bezmyślnych, słabych ludzi. Ale
przypomniał sobie dlaczego jest w tym miejscu. Ponieważ niektórzy są na tyle bezrozumni, że nie potrafią wykonać
jednego, prostego polecenia. Jak sam czegoś nie zrobisz, to zawsze coś musi się
spieprzyć.
Dwadzieścia
minut i kilka kropel deszczu później w końcu zatrzymał się wraz z gotowym
planem. Na jego bladej twarzy pojawił się złowieszczy półuśmieszek, a w oczach
o głębokim, szmaragdowym odcieniu zatańczyły tajemnicze iskierki.
***
Zrobili
postój niecałe cztery mile od miejsca, do którego wracali. Niecałe cztery mile
dzieliły ich od domu. Mieli tylko nadzieję, że nie zastaną sterty cegieł, belek
i resztek wyposażenia ich mieszkań.
Był ciepły dzień. Po niebie sunęły
ogromne, kredowobiałe obłoki, od czasu do czasu przysłaniając słońce.
Około
południa grupka przyjaciół siedziała pod
ogromnym eukaliptusem, odpoczywając po trzygodzinnym marszu. Właśnie rozmawiali
o tym, jak miło będzie w końcu wziąć długą, gorącą kąpiel, kiedy usłyszeli
czyjeś kroki na żwirowej ścieżce. Obrócili się w stronę, z której dochodziły
dźwięki.
Na ścieżce, wiodącej do ich celu
dostrzegli drobną postać. Powłóczyła nogami po dróżce ze wzrokiem wbitym w
swoje stopy. Wyglądała na wyczerpaną. Po kilku następnych krokach jej ciało
bezwładnie opadło na ziemię. Niemal natychmiast Chris i Homer zerwali się do
biegu, żeby jej pomóc. Kiedy dotarli do drobnej dziewczyny, obrócili ją twarzą
do siebie. Ich oczom ukazała się okrągła, trochę opuchnięta twarzyczka, którą
bardzo dobrze znali.
Chłopcy
przywlekli ją do cienia eukaliptusa, gdzie Grace i Caroline zastanawiały się, gdzie
już ją widziały
-Maggie?
Maggie!
Wykrzyknęła zdziwiona Grace. Przykucnęła
przy dziewczynie i mocno ją spoliczkowała, dzięki czemu Maggie oprzytomniała i
zaczęła mamrotać coś niezrozumiałego pod nosem. Caroline podała jej półlitrową
butelkę wody, którą młoda dziewczyna wypiła duszkiem.
Chris
i Homer oparli dziewczynę o pień drzewa, po czym mulat zaczął do niej spokojnie
mówić:
-Maggie,
powiedz nam powoli i wyraźnie, co się stało, po kolei.
Dziewczyna wzięła głęboki wdech i
przemówiła:
-Powystrzeliwali
wszystkich z bazy. Mnie też, ale to musiało być niecelne, bo tylko straciłam
przytomność. Zakopali wszystkich w jakimś dole. Kiedy sobie poszli i odzyskałam
przytomność, wygrzebałam się, bo brakowało mi powietrza…
-Maggie.
Pod ziemią nie ma w ogóle powietrza. Nie mogłaś się tam obudzić…
Powiedział delikatnie Homer, kładąc dłoń
na drżącym ramieniu dziewczyny.
-Ale
tak było! Potem pobiegłam przez las do pani Smith, a później wróciłam, żeby
schować się w bunkrze, ale jak tam weszłam, to
ktoś też tam wszedł, nie znałam go. Był wysoki miał blond włosy i chyba się zamyślił, więc wyślizgnęłam się,
jak tylko ten facet zszedł na dół. Ale wcześniej na stoliku leżała jakaś
karteczka z adresem i nie wiem czemu, pojechałam tam, bo miałam jakieś drobne
na autobus w kieszeniach. I przed tym domem zatrzymały mnie jakieś blond baby i
zaprowadziły do wielkiej willi, gdzie jakiś facet przetrzymywał Rebeccę i ona
powiedziała, że mnie nie pamięta, i że widzi mnie pierwszy raz w życiu, i że mnie nie zna, i oni dali mi tylko pieniądze na
autobus powrotny i kazali nie wracać. No to pomyślałam, że wy możecie być w
Piekle, więc, choć nie całkiem znałam drogę, poszłam w tym kierunku i was
spotkałam.
Chris,
Grace, Caroline i Homer nie odpowiadali. Tylko patrzyli na Maggie jak na
jakiegoś kosmitę. Stwierdzili, że przez zmęczenie mówiła od rzeczy. Zostawili
dziewczynę z Grace i oddalili się tak, żeby ich nie słyszały.
-Nie
mogła obudzić się pod ziemią, udusiłaby się, to logiczne.
Zaczęła szeptem Caroline, która jakoś
najmniej wierzyła w relacje Maggie.
-Myślę,
że po prostu znowu wymyśliła sobie jakąś historyjkę, żeby zwrócić na siebie
uwagę. Niczego realnego się od niej nie dowiemy. Twierdzi, że wygrzebała się
spod ziemi po tym, jak ją postrzelili… No i wydawało jej się, ze widziała
Rebecce… To niemożliwe, przecież Homer był w tej bazie…
Szepnął Chris. Nie miał wątpliwości, co
do fikcji wypowiedzi przyszywanej siostry jego przyjaciółki. Chwilę krótkiego
milczenia przerwał Homer:
-Nie
mogła mówić prawdy. Widziałem Rebecce martwą. Albo coś jej się przywidziało,
albo wszystko znowu zmyśliła.
Po krótkiej
naradzie zgodnie stwierdzili, że Maggie coś się uroiło i nie będą więcej
poruszać tego tematu. Teraz został im jeszcze jeden problem: skoro wracają do
domów, a Maggie rzeczywiście nie ma nikogo – w co akurat wierzyli, ponieważ
Homer potwierdził, że baza całkiem opustoszała ze znajomych żołnierzy – to musi
u kogoś zostać. Tylko że nikt nie chciał przygarnąć młodszej od siebie,
rozpieszczonej dziewczynki. Nie mieli pojęcia, co z nią zrobić.
-Może
każdy z nas powinien wziąć ją do siebie na okres próbny, tak żeby nikt nie miał
zbyt dużego obciążenia.
Zasugerowała Caroline. Chłopcy przez
chwilę się wahali, a w końcu Chris zapytał:
-A
co na to rodzice?
-Moich
ciągle nie ma w domu. Przez te wszystkie wyjazdy służbowe rozmawiam z nimi
tylko przez Internet, a tak to jestem tylko z gosposią.
-W
porządku. To może ty ją weźmiesz pierwsza? No wiesz, my musimy to ustalić z
rodzicami…
-Którzy
wyjechali sobie na beztroski mini urlop bez nas.
Zauważył smętnie Homer. Rodzice jego,
Chrisa i Grace znali się dość dobrze i jakiś czas temu postanowili, że wybiorą
się gdzieś sami, bez dzieci. Ich wakacje trwały już miesiąc, więc powinni
wrócić za dwa dni.
-W
takim razie zabiorę ją do siebie. Pani Teresa pewnie nie będzie miała nic przeciwko.
Zgodziła się Caroline, która jako jedyna
z nich mieszkała w mieście, a jej rodzice byli bardzo bogaci. Niestety nigdy
nie było ich w domu, ponieważ ich wyjazdy służbowe zwykle prowadziły za
granice.
Wrócili
do Maggie i Grace. Oznajmili im swoje postanowienie, na które obie przystały.
***
Obudziły
ją turbulencje, kiedy przelatywali nad Francją. Westchnęła głęboko, po czym
zamrugała i uświadomiła sobie, że zasypiała wsparta na swojej dłoni, a teraz
wtulała się w ramię Matta, który obejmował ją w talii. Poznała, że też niedawno
się obudził, ponieważ przecierał oczy palcami i ziewał. Odsunęła się od niego i
oparła na swoim siedzeniu.
-Witaj,
kruszynko.
-Hej…
Gdzie jesteśmy? Ile jeszcze zostało? Mam dosyć tego lotu…
-Właśnie
przelatujemy nad Francją, czyli jeszcze jakaś godzina. Oj ja też. Wyjątkowo
długa podróż.
-Owszem…
Rebecca
wyjrzała przez malutkie okienko. Chmury pod samolotem były ogromne, białe i
wyglądały zdecydowanie bardziej urzekająco z góry. Słońce dopiero wschodziło na
niebie. Dziewczyna zmarszczyła brwi. Nigdy nie orientowała się w strefach
czasowych.
-Która
godzina?
Zapytała lekko zdezorientowana.
-Dochodzi
dziewiąta rano.
-Mhm…
Znając moje szczęście, pewnie zaraz skończy się
paliwo i będziemy spadać, aż nie rozbijemy się z ogromną prędkością o wodę.
-Oj
tam bez, przesady…
-Zakład
o dychę, że coś niepokojącego się stanie zanim i o ile wylądujemy?
-Widzę,
że bardzo chcesz stracić dychę.
Matt
pokręcił głową rozbawiony, lecz chwilę później spoważniał i zaczął, patrząc jej
w oczy:
-Posłuchaj...
Pewnie chciałabyś iść na studia. Mój znajomy w Anglii mógłby złożyć Twoje
papiery na bardzo dobre uczelnie…
Rebecca
była zaskoczona ofertą Matta. Przez chwilę milczała. Nie miała pojęcia, jak na
to zareagować, co powinna powiedzieć. Ale po chwili namysłu wyjąkała:
-Ja…
To byłoby bardzo miłe, naprawdę i dziękuję za propozycję, ale chyba wolałabym
najpierw się zaaklimatyzować w nowym miejscu…
-Och
rozumiem. Może najpierw jakieś mieszkanie, praca na miejscu i tak dalej, tak?
-Wolałabym
tak.
W
jego ślicznych, jasnozielonych z cieniem błękitu oczach zabłysły radosne
ogniki, a usta wygięły się w piękny uśmiech, ukazując równe, białe zęby.
-W
porządku. Poszukamy mieszkania i przejrzymy oferty pracy, ale do tego czasu
będziemy w moim, skromnym…
Nie
zdążył dokończyć zdania, ponieważ samolot wpadł w tak silne turbulencje, że ze
schowków nad ich głowami wypadły maski tlenowe. Ludzie zaczęli panikować,
krzyczeć i piszczeć. Dzieci przez to zamieszanie zaczęły płakać. Turbulencje
nie ustawały przez dłuższą chwilę.
Kiedy samolot
przestał się trząść, wysoka, szczupła stewardessa o blond włosach ogłosiła, że
wlecieli w chmurę burzową, lecz sytuacja jest już opanowana.
Dopiero
po tych słowach Rebecca zauważyła, że przez ten cały czas miała zamknięte oczy.
Uchyliła je, jak tylko jej serce się uspokoiło. Była kurczowo wtulona w pierś
Matta, który obejmując dziewczynę w talii, jednocześnie ją do siebie przytulał.
Nagle poczuła się lekko zakłopotana, choć w pewien sposób podobała jej się ich
bliskość. Stłumiła uśmiech, przygryzając na chwilę obie wargi.
Z
małym wahaniem zsunęła dłoń z jego piersi i schylając głowę, chciała się
odsunąć, więc mężczyzna rozluźnił uścisk i zabierając dłoń z jej talii,
pozwolił Rebecce wrócić na swoje miejsce.
Zaczęła się zastanawiać, kim on tak
właściwie dla niej był. Znała go od kilku dni, ale miała wrażenie, jakby stał
się najbliższą jej osobą, odkąd straciła Homera. Czuła się przy nim tak dobrze,
jak przy nikim dotąd. Przy tym przystojnym mężczyźnie z blond czupryną, z
lekkim zarostem na idealnie zarysowanej szczęce czas się zatrzymywał. A kiedy
patrzyła w jego jasne, zielononiebieskie oczy, świat przestawał istnieć i nic
poza nimi się nie liczyło. Jego głos niczym aksamit, a śmiech jak muzyka dla
jej uszu. Uwielbiała towarzystwo tego lekkoducha.
Kontemplacje
przerwało jej lekkie muśnięcie na lewym nadgarstku. Spojrzała dyskretnie w
tamtym kierunku. Włoski na karku zjeżyły się, kiedy długie, smukłe palce Matta
przejechały po jej dłoni, po czym delikatnie splotły się z jej tak, że czuła
ciepło jego ciała na swojej dłoni.
Po chwili
podniósł ich dłonie, a jej wzrok podążył za nimi, aż w końcu jej oczy spotkały
się z jego wesołym spojrzeniem, a piękne, pełne usta mężczyzny ucałowały ich
splecione palce. Przez króciutką chwilkę jego lekki zarost otarł się o jej
skórę. Po całym ciele przeszedł ją przyjemny dreszcz. Właśnie w tym momencie
chciała, żeby czas naprawdę się zatrzymał i by ta chwila trwała w
nieskończoność.
***
Opadł ciężko na
duży, wygodny fotel obity czerwoną skórą. Nie wierzył w to, co właśnie
zobaczył. Nie tego się spodziewał. W jego oczach stanęły łzy, a serce pękło mu
na miliony kawałeczków. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Wydawało mu się, że
jeszcze chwila, a głowa mu wybuchnie z bólu. Dłonie zacisnęły się w pięści,
wbijając już długawe paznokcie w skórę. Ból straty wypełnił jego myśli i ciało.
Chciał płakać, ubolewać, ale jednocześnie miał niepohamowaną chęć rozbicia
komuś czaszki o bardzo twardą i ostrą powierzchnię.
Podniósł się z
fotela i pewnym, szybkim krokiem podszedł do wąskich dębowych drzwi. Wydobył z
kieszeni klucz i przekręcił go w lekko zardzewiałym zamku. Chwycił za klamkę i
pierwszy raz od wielu lat bez wahania pociągnął za nią, a jego oczom ukazały
się ściany obwieszone różnej wielkości toporami, mieczami, sztyletami,
maczugami i innymi ostrymi i niebezpiecznymi narzędziami. Po środku stał duży
manekin, na którym spoczywała idealnie dopasowana, srebrna zbroja. Jednak
ominął ją i podszedł do miejsca, w którym znajdowały się olbrzymie maczety.
Jego twarz była
napięta, szczęka zaciśnięta, oczy pociemniałe z gniewu i nienawiści, a serce
biło szybciej i mocniej niż kiedykolwiek.
Zacisnął dłoń na rękojeści wielkiego,
lśniącego narzędzia tak, że kostki mu pobielały. Powoli przysunął klingę do
twarzy na tak minimalną odległość, że widział w niej odbicie swoich
czekoladowych oczu.
Dwoma,
długimi, kościstymi palcami przejechał po ostrej stronie. Nawet nie zorientował
się, że przycisnął mocniej opuszki do metalu i po chwili poczuł lekkie szczypanie.
Popatrzył na swoją dłoń. Przysięgam, na moje własne życie, że
pomszczę Cię, bracie.
Nagle uśmiechnął się szyderczo do swojego
odbicia. A głowę Kłamcy zawieszę nad
kominkiem.